Robert de Niro z 15 zgonami na koncie zwyciężył w rankingu aktorów, którzy najczęściej umierają na ekranie. Tuż za nim uplasowali się Bruce Willis i Johnny Depp. – Takie rankingi oszukują – nie ma wątpliwości dziennikarz i krytyk filmowy Kamil Śmiałkowski.
Gość „Magazynu” Czwórki z rezerwą podchodzi do wyników rankingu sporządzonego przez portal ChaCha.com. Podkreśla, że uwzględnia on tylko największe gwiazdy kina.
Tymczasem na planie filmowym masowo giną aktorzy drugiego planu czy choćby kaskaderzy, którym w jednym filmie zdarza się polec parokrotnie. Kamil Śmiałkowski nie odmawia jednak zwycięzcy rankingu talentu do odgrywania scen malowniczej agonii. – De Niro bardzo ładnie gra śmierć – puentuje.
– Jest kilka rodzajów śmierci w kinie. Poza tym, że bohater traci życie, chodzi o emocje, ładny obrazek albo akcję – wylicza krytyk. Oprócz tego we współczesnym kinie, choćby w produkcjach takich jak „Piła”, można zaobserwować zjawisko swoistej „pornografii śmierci” – dodaje. – Na ekranie można umrzeć estetycznie jak Leonardo di Caprio w „Titanicu”, a można też śmiercią szybką i niezauważalną – tłumaczy Kamil Śmiałkowski.
Według gościa Justyny Dżbik, popkultura „odstawiła śmierć na bok”, uczyniła z niej temat tabu. Dopiero od niedawna kino i telewizja podejmują próby oswojenia współczesnego odbiorcy ze śmiercią. Przykładem takiego przedsięwzięcia był serial „Sześć stóp pod ziemią”. – To był moim zdaniem najlepszy serial obyczajowy, jaki kiedykolwiek powstał. Opowiadał o rodzinie prowadzącej zakład pogrzebowy. Pokazywał, że śmierć jest wciąż o krok obok nas – tłumaczy krytyk.
Więcej w rozmowie Justyny Dżbik z Kamilem Śmiałkowskim. Dźwięk i film znajdziesz w ramce po prawej stronie.
ŁSz