Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
IAR / PAP
Beata Krowicka 27.02.2015

Rocznica inwazji na Krym. "Władze działają w oparciu o zakazy, a kto się nie dostosuje - znika"

Rok temu świat po raz pierwszy usłyszał o „zielonych ludzikach” Putina. W nocy z 26 na 27 lutego nieoznakowani, uzbrojeni żołnierze zajęli krymski parlament. Był to początek rosyjskiej aneksji należącego do Ukrainy półwyspu.
Galeria Posłuchaj
  • Rok temu świat po raz pierwszy usłyszał o „zielonych ludzikach” Putina - relacja Pawła Buszki z Kijowa (IAR)
Czytaj także

Później rosyjscy żołnierze bez dystynkcji zajmowali kolejne państwowe budynki i jednostki ukraińskiej armii.

26 lutego 2014 roku przed parlamentem autonomicznej republiki Krym trwały dwie manifestacje - wielotysięczny miting krymskich Tatarów - zwolenników jedności Ukrainy i mniejsza manifestacja zwolenników oddzielenia się od Kijowa. Ci ostatni zostali przed parlamentem na noc - sami byli zdziwieni, gdy zobaczyli, że do gmachu parlamentu weszli komandosi.

KRYZYS NA UKRAINIE: SERWIS SPECJALNY >>>
- To byli Rosjanie mieli automaty, granaty, mnóstwo broni - mówił jeden z demonstrantów. Później zielonych ludzików było na Krymie coraz więcej. Wszyscy w mundurach rosyjskiej armii.

atr.ua/x-news

Władimir Putin nazywał ich miejscową samoobroną Krymu i przekonywał, że takie mundury można kupić w wielu sklepach.

Napastnicy w nieoznakowanych mundurach (tzw. zielone ludziki) zajęli 27 lutego parlament Autonomicznej Republiki Krymu, który następnie odwołał dotychczasowe władze i zapowiedział referendum w sprawie rozszerzenia autonomii. Parlament zapewnił, że za prezydenta Ukrainy nadał uważa obalonego w Kijowie Wiktora Janukowycza. Dzień później rosyjscy żołnierza zajmują wojskowe lotnisko w Sewastopolu. Władze Ukrainy oceniają to działanie jako "zbrojną interwencję okupacyjną". Tego samego dnia wojskowi w mundurach rosyjskiej Floty Czarnomorskiej otoczyli ukraiński posterunek graniczny w pobliżu portu w Sewastopolu.

CNN Newsource/x-news

Wkrótce żołnierze, określani jako prorosyjscy separatyści, zajęli Krym i pod lufami karabinów przeprowadzili referendum za przyłączeniem do Rosji.

16 marca blisko 97 proc. głosujących opowiedziało się za wejściem półwyspu w skład Rosji. Kijów i Zachód uznały plebiscyt za niezgodny z prawem międzynarodowym. Jednak 21 marca Rada Federacji, izba wyższa parlamentu Rosji, ratyfikowała traktat o przyjęciu Republiki Krymu do Federacji Rosyjskiej. Dokumenty ratyfikacyjne podpisał prezydent Putin.

Kilka miesięcy później żołnierze w rosyjskich mundurach bez dystynkcji pojawili się w Donbasie.

"Życie codziennie uległo kompletnej zmianie"

Zakaz zgromadzeń, zatrzymania niepokornych i rozmowy o polityce tylko we własnej kuchni - tak opisują życie na Krymie uchodźcy, którzy nie mogą i nie chcą tam powrócić po aneksji należącego do Ukrainy półwyspu dokonanej przez Rosję.
- Stała kontrola ze strony nowych, rosyjskich władz, zła sytuacja gospodarcza i zubożenie społeczeństwa, ale też brak zainteresowania, a wręcz izolacja ze strony Kijowa - wytykają ci, którzy tam pozostali.
Tatarka Tamila Taszewa zgadza się opowiadać o sytuacji na Krymie pod własnym nazwiskiem. Mieszka w Kijowie, gdzie ukończyła studia. Gdy w ubiegłym roku na Krymie zaczęły aktywizować się ruchy prorosyjskie, wraz z koleżanką założyła inicjatywę "Krym-SOS". Na początku chciały informować świat o wydarzeniach w ich rodzinnych stronach. Teraz pomagają uchodźcom.
Taszewa po raz ostatni była na Krymie w styczniu ubiegłego roku. - Uprzedzono mnie, że ze względu na moją działalność lepiej będzie, jeśli nie będę tam przyjeżdżała. Od tego czasu nie widziałam swoich rodziców. Jest to moja osobista tragedia, bo pozostawiłam na Krymie najbliższych mi ludzi - mówi.
Swą ocenę sytuacji na półwyspie opiera na rozmowach z rodziną i uciekinierami. Według oficjalnych danych uchodźców jest 20 tysięcy. Nieoficjalnie mówi się nawet o 40 tysiącach przesiedleńców. Blisko połowa z nich to Tatarzy.
- Od początku okupacji życie na Krymie zmieniło się całkowicie. Władze działają w oparciu o zakazy, a ci, którzy nie chcą się im podporządkować, są zatrzymywani, a czasem nawet znikają. Obietnice lepszego życia, które składała Rosja, nie mają pokrycia. Krym jest całkowicie odcięty od świata. Okazuje się, że nowi rządzący nie są w stanie zapewnić ludziom podstawowych rzeczy - wylicza.
Według niej działania rosyjskich władz sprawiają, że nawet ci mieszkańcy Krymu, którzy opowiadali się za odłączeniem go od Ukrainy, zaczynają uświadamiać sobie, że Rosja nie spełni ich wysokich oczekiwań. Nie oznacza to jednak, że gotowi są do buntów przeciwko Moskwie.
- O publicznych protestach na Krymie nikt nie myśli, gdyż jest to niebezpieczne. O polityce rozmawia się tylko w wąskim kręgu znajomych. Ludzie są zastraszani represjami wobec aktywistów ruchów proukraińskich i tatarskich i boją się wyrażać własne zdanie - podkreśla Taszewa.

"Traktowali mnie jak szpiega"
Ołeksandr, który także mieszka w Kijowie, również zostawił na Krymie całą rodzinę. Nie chcąc jej zaszkodzić, prosi, by jego wypowiedzi były anonimowe. Po raz ostatni odwiedził rodziców latem ubiegłego roku. - Byłem tam traktowany jak szpieg obcego państwa. Pieczątka z kijowskim meldunkiem sprawia, że stajesz się osobą podejrzaną - opowiada.
Ocenia, że mieszkańcy Krymu żyją w rozdarciu między rozczarowaniem ich obecną sytuacją, a radością, że półwysep nie ma dziś takich problemów, z jakimi boryka się Ukraina.
- Ludzie cieszą się, że nikt tam nie strzela, i mówią, że mają szczęście, że nie ma tam wojny, jak w Donbasie. Walczą jednocześnie o zaspokojenie podstawowych potrzeb, bo w związku z blokadą gospodarczą Krymu ceny są tam wyższe niż w Moskwie - twierdzi.
Ołeksandr podkreśla, że po aneksji Krymu jego mieszkańcy, którzy zawsze silnie związani byli z Rosją, uwierzyli w "dobrego cara", za którego uważają prezydenta Rosji Władimira Putina.
- Car jednak siedzi w Moskwie, a na Krymie nadal rządzą ludzie przysłani tam jeszcze przez Partię Regionów obalonego prezydenta Wiktora Janukowycza. Ich polityka się nie zmienia: jest to nieustająca walka o wpływy w biznesie, przejmowanie firm i zero zainteresowania społeczeństwem - zaznacza.

"Władze kontrolują wszystkie sfery życia"

O anonimowość prosi także Oleg, który, choć opowiada się za przynależnością Krymu do Ukrainy, nie opuścił półwyspu i nadal mieszka w Symferopolu. Nie chce rozmawiać przez telefon, bo - jak twierdzi - jest to dziś niebezpieczne. Woli połączyć się przez Skype'a.
- Nowe władze kontrolują praktycznie wszystkie sfery życia. Głośne narzekanie jest zabronione. To już nie stare porządki, jak na Ukrainie, kiedy można było mówić, co chcesz. Trzy osoby, które spotkają się na ulicy, wywołują zainteresowanie policji, która traktuje to jako nielegalną demonstrację i każe się rozejść - relacjonuje.
Oleg przyznaje, że w początkowym okresie rosyjskich rządów część ludzi, zwłaszcza pracownicy sfery budżetowej i emeryci, dostali znacznie więcej pieniędzy, niż zarabiali pod rządami ukraińskimi, jednak wzrost cen szybko zniwelował tę różnicę. Dodaje jednocześnie, że biznes prywatny, oparty głównie na turystyce, jest w stanie całkowitej zapaści. Wcześniej czerpał zyski przede wszystkim z turystów z Ukrainy.
- Pozytywny efekt wywołany przez podwyżki wypłat i emerytur już dawno się zatarł. Dochody społeczeństwa widocznie spadły. Wcześniej kupowaliśmy ser, teraz kupujemy chleb. Zamiast masła używamy margaryny. I tak jest ze wszystkim - mówi.
Rozmówca podkreśla, że choć wielu zwolenników przynależności Krymu do Ukrainy wyjechało z półwyspu, to wciąż jest tu ich niemało. Odczuwają jednak, że władze w Kijowie zupełnie się nimi nie interesują.
- Ukraina odwróciła się od nas. Najgorsze, co zrobiła dla swoich sympatyków, to izolacja, czyli zamknięcie połączeń drogowych i kolejowych z Krymem. Odcięła tym samym komunikację z ludźmi, którzy ją popierają. Ja sam już zapomniałem, kiedy byłem w części kontynentalnej. Ukraińcy na granicy traktują nas jak terrorystów. Jesteśmy podejrzani, bo mamy rosyjskie paszporty, a my przecież zostaliśmy zmuszeni do ich przyjęcia! - nie kryje oburzenia.
Sytuację z przyłączeniem Krymu do Rosji i z obecną sytuacją mieszkańców półwyspu Oleg porównuje z rejsem Titanica. - Udało się nam wskoczyć na odpływający statek, którego rejs zakończy się katastrofą - prognozuje.

IAR, PAP, bk