Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
polskieradio.pl
Michał Chodurski 09.02.2013

"Nie da się już uniknąć pytań o Smoleńsk"

Stronie rządowej coraz trudniej jest milczeć. 
Do zabrania głosu zmuszają ją mnożące się wątpliwości - pisze "Rzeczpospolita" w artykule "Smoleńskie znaki zapytania"
Brzoza, o którą miał zawadzić Tu-154MBrzoza, o którą miał zawadzić Tu-154MWłodzimierz Pac/PR

Przez blisko trzy lata ustalenia polskiej komisji badającej katastrofę Tu-154 pod Smoleńskiem były przedstawiane przez rząd jako jedynie słuszne. A wersja wydarzeń, które doprowadziły do tragedii – jako jedyna możliwa.

Jednak presja społeczna, stawiane publicznie pytania i sprzeczne z oficjalną wersją opinie niezależnych ekspertów sprawiły, że strona rządowa nie może już dalej udawać, że w sprawie katastrofy wszystko wyjaśniono. Także jej eksperci zaczęli organizować debaty.

– Jeżeli parlamentarny zespół kierowany przez posła Macierewicza przedstawia ekspertyzy, urządza dyskusje, to strona rządowa nie może dalej milczeć. Tym bardziej że zainteresowanie opinii publicznej tragedią smoleńską jest olbrzymie. To ważne nie tylko dla wyborców PiS czy Platformy. Jej wyjaśnienie należy się narodowi i historii – mówi „Rz" dr Bartłomiej Biskup, politolog z UW.

Coraz więcej pytań

Po blisko trzech latach od katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem nie milkną wątpliwości co do jej przyczyn. Nasuwają się one nie tylko zwolennikom spiskowych teorii, ale i osobom wcześniej przekonanym do wersji z raportu komisji Jerzego Millera.

Na jakiej wysokości samolot uderzył w feralną brzozę, czy cienkie drzewo mogło roztrzaskać skrzydło maszyny, czy na pokładzie był wybuch, czy ogień powstał wskutek uderzenia maszyny w ziemię. Dlaczego rządowi eksperci zapewniali, że na wraku nie znaleziono śladów materiałów wybuchowych (...) Te wątpliwości nurtują zwykłych ludzi. Podnoszone są w prywatnych rozmowach i na forach internetowych.

Tajemnicze zamazanie

Eksperci z obu gremiów nigdy się nie spotkali. Ale wiadomo, że zgodni są tylko w jednej kwestii: załoga Tu-154 nie podchodziła do lądowania. Piloci chcieli tylko zniżyć się do 100 m, by sprawdzić, czy widać ziemię, i w razie czego odejść.

Co do reszty są już różnice. Komisja Millera uważa, że rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg było spóźnione. Powód? Piloci błędnie kierowali się wskazaniami radiowysokościomierza i nie wiedzieli, że przelatują nad jarem, który był przed lotniskiem.

Gdzie indziej przyczyn katastrofy upatruje zespół Macierewicza. Twierdzi, że problemy z samolotem pojawiły się jeszcze w powietrzu, krótko po wydaniu przez dowódcę kpt. Arkadiusza Protasiuka komendy „odchodzimy".

Mają na to wskazywać badania prof. Kazimierza Nowaczyka, który analizował dokonane przez amerykańską firmę Universal Avionics odczyty urządzeń TAWS i FMS (mają do nich dostęp też eksperci rządowej komisji). – Wiemy, że pół sekundy przed miejscem, gdzie znajdowała się brzoza, rozpoczęła się awaria silników – przekonuje Macierewicz.

– To właśnie amerykański rejestrator wskazuje miejsce kluczowe dla wyjaśnienia tragedii – uważa prof. Nowaczyk.

W punkcie oznaczonym jako TAWS38 system zarejestrował zetknięcie sensorów, które występuje w przypadku lądowania. Zdaniem fizyka z University of Maryland to efekt silnego wstrząsu, którego przyczyną był – jak określił inny z ekspertów zespołu dr inż. Grzegorz Szuladziński – wybuch w obrębie kadłuba samolotu.

W jedynym z załączników do raportu komisji Millera, który pokazuje profil podejścia do lądowania, ten punkt został zamazany w programie graficznym. – Umieszczenie zbyt wielu informacji na jednym wykresie nie byłoby korzystne dla czytelnika i zrozumienia przyczyn katastrofy – przekonuje „Rz" dr Lasek z zespołu Millera.

– Ukryto go, bo według raportu komisji Millera samolot nie mógł się znaleźć w tym miejscu, gdyż skręcił wcześniej, za brzozą – mówił prof. Nowaczyk w „Debacie smoleńskiej" na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

Z kolei inżynier Piotr Lipiec na spotkaniu w siedzibie „GW" przekonywał, że „ten punkt, odnośnie do przyczyn katastrofy, nie wnosi nowych informacji".

– W tym przypadku samolot przelatywał przez bardzo gęste skupiska drzew i doszło do uszkodzenia tego sensora – ocenił. Jego zdaniem TAWS został wprowadzony w błąd i odczytał to jako lądowanie. Przekonywał, że wskazuje to na destrukcję samolotu jeszcze podczas lotu, wskutek kontaktu z drzewami.

Dr Szuladziński twierdzi: – Jeżeli jest wybuch w jakimś miejscu w kadłubie, to płomień ogarnia tylko najbliższe części. Później, jak one są rozrzucone, to tylko te części się palą. To właśnie na miejscu wypadku znaleziono.

– Byłem na miejscu wypadku, widziałem rozłożenie szczątków, jest charakterystyczne dla tego typu zderzenia z ziemią. Kadłub został rozerwany, ale nie od wybuchu – ocenia Leszek Filipczyk, inżynier lotniczy z podkomisji technicznej komisji Millera.

Gdzie ścięta brzoza

Eksperci mają też odmienne zdanie na temat roli brzozy, o którą zahaczył samolot. Ci z komisji Millera twierdzą, że destrukcja samolotu zaczęła się, gdy po uderzeniu w brzozę stracił ok. 6 m skrzydła. Z kolei prof. Wiesław Binienda prezentował na UKSW obliczenia, według których drzewo nie mogło doprowadzić do złamania skrzydła.

Nawet gdyby samolot stracił taką część skrzydła, nie wykonałby beczki autorotacyjnej (jak wskazuje państwowy raport red. "Rz") – dodał dr inż. Wiesław Berczyński, konstruktor firm Boeing i Bombardier.

– Samolot jest projektowany w ten sposób, że po utracie 20 proc. siły nośnej powinien być stabilny – twierdził. – Jeśli w przypadku takiej nierównowagi sił tupolew zrobiłby półbeczkę, to nie powinien być dopuszczony do lotów – mówi.

Zdaniem zespołu samolot nie miał styczności z brzozą, a do oderwania jego końcówki skrzydła doszło w wyniku pierwszego z dwóch wybuchów. Na poparcie tej tezy przytaczany jest załącznik 4.11 do raportu Millera, czyli wizualizacja odtwarzająca podejście do lądowania na podstawie odczytów z polskiej skrzynki ATM-QAR.

W momencie uderzenia w brzozę dwa niezależne wskaźniki pokazują, że samolot jest na wysokości 18 m nad ziemią.

Dochodzą też kolejne wątpliwości i to nawet wewnątrzrządowych ustaleń. Według pomiarów biegłych powołanych przez wojskową prokuraturę brzoza, o którą miał skrzydłem zahaczyć Tu-154, jest złamana prawie 3 metry wyżej, niż napisano w raporcie komisji Millera – ustaliła rp.pl.

– Brzoza jest złamana na wysokości 7 metrów i 70 centymetrów – poinformował kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

W raportach rosyjskiego MAK i komisji Millera napisano, że drzewo zostało złamane na wysokości ok. 5 m nad powierzchnią gruntu. Wątpliwości dotyczą też pomiaru grubości drzewa. Według komisji w miejscu złamania średnica pnia wynosiła 30–40 cm. Według NPW w tym punkcie drzewo było grubsze – miało 52 cm.

Dlaczego wysokość, na której złamało się drzewo, jest tak istotna? Miała znaczenie w wyznaczeniu trajektorii lotu przedstawionej w raporcie. Eksperci kierowanego przez Macierewicza zespołu przedstawiają obliczenia, według których drzewo nie mogło złamać skrzydła. Ich zdaniem samolot leciał wyżej, a nawet gdyby doszło do kontaktu, to nie spowodowałby on oderwania końcówki skrzydła.

Zobacz serwis specjalny - Smoleńsk 2010>>>

żr. rp.pl