Polskie Radio

Reżyser prywatny. Sześć lat temu zmarł Andrzej Kondratiuk

Ostatnia aktualizacja: 22.06.2022 07:00
Dzisiaj, mówiąc o nim, używa się popularnego i już nieco wyświechtanego określenia "twórca kultowy", podobnie jak "kultowe" są jego filmy. O ile do filmów to sformułowanie rzeczywiście pasuje, to w odniesieniu do Andrzeja Kondratiuka o wiele bardziej adekwatne jest "reżyser prywatny", które swego czasu wymyślił Tadeusz Lubelski.
Andrzej Kondratiuk
Andrzej KondratiukFoto: PAP-PIOTR KOWALSKI

Szukanie własnej drogi

Andrzej Kondratiuk studia w łódzkiej filmówce rozpoczął w połowie lat 50. na wydziale operatorskim, przez rok też studiował reżyserię. Był m.in. autorem pomysłu i współautorem scenariusza "Ssaków", dzisiaj już klasycznej krótkometrażowej groteski wyreżyserowanej przez Romana Polańskiego. Przez prawie całe lata 60., kręcąc etiudy, krótkie metraże, ale też filmy oświatowe i pracując przy Polskiej Kronice Filmowej, szukał swojego stylu, własnej drogi.

Jego pełnometrażowym debiutem była zrealizowana w 1970 roku "Dziura w ziemi". Choć z pozoru jest to typowy produkcyjniak ery gomułkowskiej, widać w nim już indywidualizm podejścia do tematu: dialogi oparte na improwizacji i uważne spojrzenie na rzeczywistość.

Pierwszy film kultowy

Życzliwe przyjęcie "Dziury..." przez tzw. czynniki oficjalne, pozwoliło Kondratiukowi w szybkim tempie zająć się kolejną produkcją. A ta okazała się nie tyle przybyszem z innej planety, ile z innego wymiaru – filmowego oczywiście. "Hydrozagadka" (1970), bo o niej mowa, w założeniu była parodią amerykańskich komiksów i superbohaterów i to wystarczyło, by cenzura zaakceptowała pomysł i scenariusz. Jednak to przenikający całość absurdalny humor, po części tylko wymierzony w otaczającą siermiężną i niewydolną gospodarkę planową, sprawił, że film stał się pierwszym "kultowym" dziełem reżysera.

Dla samego Kondratiuka "Hydrozagadka" miała też dodatkowy wymiar, niezwykle osobisty: stała się początkiem ponad 45-letniego związku (małżeństwo zawarli 10 lat później) z Igą Cembrzyńską, z którą stworzyli wręcz legendarny związek. – Nie wyobrażam sobie życia bez niego. On jest dla mnie całym światem. Ja i Andrzej to jedno. Bez niego nie mam po co żyć – deklarowała aktorka i życie potwierdziło te słowa: zagrała w jego 12 filmach, była przy nim i opiekowała się aż do śmierci.

Maklakiewicz i Himilsbach znowu razem

Po nieudanym, co przyznawał sam Kondratiuk, dramacie "Skorpion, panna i łucznik" (1972), przyszła kolej na "Wniebowziętych" (1973) i "Jak to się robi" (1973) – dwie kolejne "kultowe" produkcje. Zresztą już bodaj każdy następny jego film jest określany tym mianem... We "Wniebowziętych" po raz kolejny, po "Rejsie" Marka Piwowskiego, na planie spotkali się Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach. Ta średniometrażowa (47 min), znowu w dużej mierze improwizowana, opowieść o dwóch facetach, którzy odlatują (dosłownie, gdyż wygraną w totolotka przeznaczają na latanie samolotem po Polsce), przepełniona jest lekko melancholijnym humorem i dobrotliwą ironią. To filozoficzna powiastka o potrzebie marzeń i bycia sobą o absolutnie ponadczasowym wymiarze. Co ciekawe, pełnometrażowe "Jak to się robi" z tymi samymi bohaterami nie robi już takiego wrażenia, choć oczywiście wciąż jest przezabawne i doskonale się ogląda.

Prywatne opowieści reżysera prywatnego

Musiało minąć sześć lat, by Andrzej Kondratiuk ponownie stanął za kamerą: w międzyczasie jedynie wspomagał, m.in. współpracując nad scenariuszem, swojego brata Janusza, przy pracy nad filmem "Czy jest tu panna na wydaniu?" (1976). Ale też były to ważne lata, gdyż wewnętrznie dojrzewał, nabierał sił, by stać się wspomnianym na początku "reżyserem prywatnym". Dowodem jest "Pełnia" (1979), zgodnie uznana za dzieło przełomowe. Ta opowieść o mężczyźnie zmęczonym robieniem kariery w mieście i uciekającym na zabitą dechami wieś, by "odebrać zaległy urlop za wszystkie minione lata" o dobre 20 lat wyprzedza podobne filmy zarówno polskie, jak i zagraniczne.

"Pełnia" stanowi zarazem wstęp do filmów kręconych w położonej między Serockiem a Pułtuskiem wsi Gzowo, gdzie wraz z Igą Cembrzyńską zamieszkali na działce nad Narwią. Te tworzone w dużej mierze za własne pieniądze produkcje, na poły dokumentalne, na poły improwizowane, stają się – przede wszystkim zaś trylogia "Cztery pory roku" (1984), "Wrzeciono czasu" (1995), "Słoneczny zegar" (1997) – pomnikiem kontemplacji życia jako takiego. Nie chodzi tu bynajmniej o nadzwyczajną celebrację, egzaltowane ochy i achy nad "prostym życiem na łonie natury": to spokojna obserwacja i rejestracja życia we wszystkich przejawach. Poddawanie się biegowi czasu, co jednak nie zawsze oznacza natychmiastową jego akceptację, rezygnację z pragnień. Oglądane dzisiaj, po co najmniej ćwierćwieczu, zyskują nowy wymiar.

Na początku XXI wieku u Kondratiuka zdiagnozowano nowotwór. Kiedy wydawało się, że go pokonał, doznał udaru. To sprawiło, że właściwie całkowicie wycofał się z życia. – Po pierwszym udarze Andrzej dokonał fatalnego wyboru: wmówił sobie, że powinien się zamknąć, nie pokazując w tym stanie nikomu. Żeby go zapamiętali jako młodego, aktywnego i pięknego mężczyznę. Odciął się od świata, od znajomych i od tego, co mu mogło pomóc – od rehabilitacji. Łudził się, że choroba przejdzie. Ale ona nie przechodzi – wspominał w jednym z wywiadów brat reżysera, Janusz Kondratiuk, który przez te lata się nim opiekował. Poświęcił temu zresztą swój ostatni film, przejmującą tragikomedię "Jak pies z kotem".

Andrzej Kondratiuk zmarł 22 czerwca 2016 roku. Miał 80 lat.

pr