Ściągnięcie na koncert do Polski gwiazdy pokroju The Rolling Stones było w tamtych czasach tematem z gatunku science fiction. Tego typu wykonawcy praktycznie nie zapuszczali się za tzw. żelazną kurtynę, a komunistyczne władze nie były chętne zapraszać tutaj długowłosych szarpidrutów ze zgniłego Zachodu. "W 1967 roku, kiedy żelazna kurtyna była jeszcze nieprzenikniona, nie mieściło się w głowie, że w Polsce wystąpi dekadencka zachodnia grupa. To był zresztą nasz pomysł, nie wyszedł od organizatora" – pisał we wspomnieniach basista Bill Wyman.
Rock and roll z udziałem PZPR i ZOMO
Plan przyjazdu do Polski zrodził się w głowach Stonesów po tym, gdy władze w Moskwie w ostatniej chwili odwołały zakontraktowany tam koncert brytyjskiej grupy. Warszawscy dygnitarze partyjni też z początku nie byli entuzjastycznie nastawieni do tego pomysłu, pomóc miała ponoć dopiero osobista prośba skierowana do ówczesnego I Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki przez jego wnuczki. Według innej wersji na pozytywną decyzję władz wpłynęły córki ministra kultury i sztuki, Lucjana Motyki, śpiewające w zespole Partita.
Tak czy inaczej, 12 kwietnia Mick Jagger i spółka wylądowali na warszawskim lotnisku Okęcie, by dzień później dać dwa koncerty w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. Chętnych do wejścia na widownię było znacznie więcej niż biletów, które zresztą w pierwszej kolejności trafiły do wysoko postawionych partyjnych działaczy i ich rodzin. Doszło do bitwy z chroniącymi obiekt funkcjonariuszami ZOMO, którzy użyli gazu łzawiącego i armatek wodnych. Poruszeni tymi scenami członkowie zespołu wzięli pod pachę kilka kartonów swoich płyt, które po koncertach rozrzucili w stronę zdesperowanych fanów.
Bez akustycznej satysfakcji
Same koncerty nie trwały długo i przebiegały w dość nietypowej atmosferze. Stonesi zagrali ledwie 10 piosenek, a oddelegowani do Sali Kongresowej milicjanci dbali o to, aby publiczność nie rozochociła się zanadto płynącymi ze sceny dźwiękami rock and rolla. Wiele do życzenia pozostawiała też akustyka sali, przez co utwory takie jak "Paint It Black", "Ruby Tuesday" czy zagrane na finał "(I Can't Get No) Satisafction" zabrzmiały o wiele gorzej, niż na płytach.
Nie obyło się również bez poważnych problemów technicznych, gdy podczas próby przed koncertem Brian Jones spalił kabel zasilający organy, które nie nadawały się przez to do użytku. Z pomocą pospieszył Ryszard Poznakowski, klawiszowiec supportującego Stonesów zespołu Czerwono-Czarni, który użyczył Jonesowi swojego instrumentu, nie biorąc za to ani grosza.
Zjedzone goździki, niewypita wódka
Jedną ze szczęśliwych fanek, którym udało się dostać na koncert The Rolling Stones w Sali Kongresowej, była Ola Nowak. Przyniosła ona z sobą bukiet goździków, który rzuciła na scenę w kierunku Micka Jaggera, podczas wykonywania przez niego piosenki "Lady Jane". – Spodziewałam się, że powącha, schowa w butonierkę, że to będzie coś takiego namaszczonego, a tu figa z makiem, podniósł jeden, pogryzł i wypluł – wspominała pani Ola na antenie Trójki.
Jedna z najbardziej znanych legend związanych z warszawskimi koncertami mówi o tym, że muzycy zażyczyli sobie, aby ich niewiele warte honorarium w złotówkach zamienić na… dwa wagony polskiej wódki. Ostatecznie nie dotarły one jednak do Wielkiej Brytanii, lecz uzupełniły zasoby organizatora występów, Polskiej Agencji Artystycznej "Pagart", która korzystała z nich przez następne kilka lat.
Niezależnie od tego, ile z tych historii jest prawdą, koncerty The Rolling Stones w Warszawie w 1967 roku były wydarzeniem epokowym. Na kolejne spotkanie twarzą w twarz z zespołem polscy fani musieli czekać długie 31 lat…
kc