Arcykoszmary niby-półbożka
Zmorzony (a jeszcze przed półgodziną superrześki) po ponadtrzyićwierćgodzinnej przebieżce haski hodowca psów husky, pół charcząc, pół rzężąc, padł zmożony snem na przyprószoną okruszkami biało prążkowaną megakarimatę rozłożoną na gołoborzu przy białokwietnej, obfitej rzeżusze. Ledwo wpadł w objęcia Morfeusza, a już ujrzał chór hurys hurmą piejący w churale niby-chorały. Rozmarzył się, oj, rozmarzył, ale wnet usłyszał głos swojego superego: „Ty heretyku! Wymaż z pamięci te bezeceństwa, bo inaczej, dalibóg!, skażę cię na hipermęki z rąk babochłopa herod-baby – tak cię ukarzę!”. Strwożony hażanin wypił haustem półkwaterek ohydnego zajzajeru i wpółsflaczały na powrót padł na pseudołoże i w okamgnieniu zasnął. Tym razem śniło mu się, że ćwiczy w Ad-Dauże [popr. też: Ad-Dausze] hatha-jogę, by wypłukać z krwiobiegu niebetaaktywne beta-blokery i nie musieć handryczyć się z cierpiącą na nieustanną chandrę podstarzałą beksą-lalą, z którą niechybnie miał się chajtnąć. Naraz poczuł nieodparty ultrażal do tego łez padołu za horror, który przydarzył się jemu – niebiesko- i pięknookiemu cherubowi: gdzież tej gruboskórnej eksżonie motorniczego dwudziestkipiątki, umiejącej jedynie prużyć ryż, do, co prawda, psubrata i oczajduszy, ale jednak półbożka! Ocknąwszy się, jeszcze ćwierćprzytomny, żachnął się na swą niedolę: nasamprzód ją zelżył, czym przynajmniej sprawił, że gniew zelżał, a potem znów położył swą rzyć na swym quasi-piernacie.