O ski alpinizmie w Polsce zrobiło się głośno, gdy w 2013 roku Andrzej Bargiel osiągnął szczyt Shishapangmy (8013 m n.p.m.) i z niego zjechał na nartach. Z perspektywy lat można powiedzieć, że Bargiel dokończył dzieła Jerzego Kukuczki, który dwadzieścia sześć lat wcześniej również zdecydował się na taką wyprawę. Wprawdzie legendarny alpinista przypuścił udany atak na szczyt, ale nie udało mu się przebyć całej drogi powrotnej zjazdem.
Więcej o wyprawie Andrzeja Bargiela możesz przeczytać tu >>>
Szus ośmiotysięcznikiem na swoim koncie ma również inny nasz rodak Olaf Jarzemski - snowboardzista, który w 2004 roku wspiął się na Cho-Oyu. Po latach wspominał, że zjazd wcale nie należał do przyjemności. - Momentami czułem się, jakbym dopiero uczył się jeździć na desce (...) Było tak, ponieważ śnieg był zmrożony. Nie miałem odpowiednio przygotowanej deski, bo nie sprawdziłem warunków śniegowych. Była to dość trudna przeprawa zjazdowa - opowiadał.
Narty naprawdę są niezwykłe. Przypomniałem sobie moje początki na wsi, kiedy jeździłem z okolicznej górki na drewnianych nartach. Poczułem bardzo dużą satysfakcję z tego, co zrobiłem.
Andrzej Bargiel
Łatwo nie było też Yūichirō Miurarze, który w 1970 roku jako pierwszy zjechał na nartach z Mount Everestu. To niebezpieczne przedsięwzięcie, było jak na tamte czasy olbrzymim wyzwaniem logistycznym. W sumie ośmiuset tragarzy pomagało Miurarze dotrzeć na 7800 m n.p.m. skąd rozpoczął mrożący w żyłach krew widowiskowy zjazd. Osiem osób zginęło podczas tej wyprawy.
Zmagania narciarza oraz jego zespołu rejestrowała kamera. Tak powstał oscarowy dokument "Człowiek, który zjechał z Everestu". Zdaniem wielu krytyków ostatnie sześć minut produkcji zaliczanych jest do najbardziej emocjonujących momentów w dziejach kinematografii. Dość wspomnieć, że dzięki niefortunnemu - jak się mogło wydawać - upadkowi, udało mu się w porę wyhamować i nie zsunąć w przepaść.
Japończyk zapisał się w historii jako pierwszy, który podjął "próbę nart" w starciu z Czomolungmą. Jednak pełny zjazd z najwyższego szczytu na ziemi, udało się zaliczyć dopiero w 2000 roku. Dokonał tego Słoweniec Davo Karničar.
Narciarz w jednym z udzielonych wywiadów wspominał, że droga ze szczytu zajęła mu 4 godziny 25 minut, z czego aż 1,5 godziny odpoczywał. Takie przerwy w narciarstwie ekstremalny są konieczne ze względu na niskie stężenie tlenu w wyższych partiach gór.
Mount Everest to nie jedyna góra, z której udało się zjechać Karničarowi. A wspiął się on na ponad 1600 szczytów. Jak mówi sam już nie pamięta, z których zjeżdżał, a z których schodził. No może poza tymi najważniejszymi szczytami zaliczanymi do tzw. Korony Ziemi. Jest on jedynym człowiekiem, który opuścił na nartach szczyty najwyższych gór siedmiu kontynentów.
Wspominając wyczyn Słoweńca trudno pominąć karkołomne dokonanie Amerykanina Dave Watsona, któremu udało się zjechać cieszącym się złą sławą Żlebem Butelki, który znajduje się w górnej partii K2. Watson wystartował na 8350 m n.p.m.. Udało mu się dotrzeć do trzeciego obozu, który mieścił się na 7351 m n.p.m. Był to dotychczas najdłuższych zjazd zboczem K2 i pierwszy przez tzw. Szyjkę.
Narciarzom i snowboardzistom udało się zjechać miedzy innymi z takich gór jak - poza wymienionymi wcześniej - Dhaulagiri (8167 m n.p.m.), Manaslu (8163 m n.p.m.), Nanga Parbat (8126 m n.p.m.), czy Annapurna (8093 m n.p.m.). Jednak, czy kiedykolwiek uda się zaliczyć w taki sposób wszystkich czternastu gigantów? Śmiałków z pewnością nie zabraknie.
(pkur)