Dyrygować zacząłem bardzo wcześnie, kiedy jeszcze byłem na studiach. Wtedy to prowadziłem zespoły kameralne wykonujące muzykę użytkową, która miała stanowić ścieżkę dźwiękową do trzech filmów krótkometrażowych polskiej filmowej awangardy. Wówczas dyrygowałem po raz pierwszy w życiu bez jakiegoś specjalnego przygotowania. Nigdy zresztą nie studiowałem dyrygentury, toteż w tym zawodzie pomaga mi fakt, że koncertowałem niegdyś jako pianista. I chociaż nigdy nie miałem zamiaru zostać pianistą, (mimo iż zdobyłem w tym zakresie wykształcenie), to jednak pewien temperament wykonawcy wycisnął na mnie swoje piętno i być może stał się jedną z racji, które zaważyły na podjęciu decyzji o dyrygowaniu moimi własnymi utworami. Także po wojnie bardzo często prowadziłem muzykę użytkową napisaną przede wszystkim dla teatrów, radiowych słuchowisk, audycji dla dzieci i kilku – aczkolwiek nielicznych – filmów.
Z zespołem Filharmonii Warszawskiej, który zorganizował w 1950 roku Witold Rowicki, mam szczególne wspomnienie. Mianowicie w okresie, kiedy koncertów właściwie jeszcze nie było, lub też odbywały się raz na dwa tygodnie, Rowicki musiał gdzieś pilnie wyjechać. Przygotowanie koncertu poprzedzał wówczas dwutygodniowy okres prób z uwagi na brak doświadczenia młodej orkiestry. W tej sytuacji zwrócił się do mnie z propozycją prowadzenia orkiestry przez tydzień, czy może nawet dwa tygodnie, i przygotowania z nią Symfonii "Oksfordzkiej” Haydna. Do tego dyrygenckiego zadania przystąpiłem z całą powagą i nawet stwierdziłem, że są błędy w wydaniu Eulenburga, podobnie jak i pewne uchybienia w nagraniu tej symfonii dokonanym przez Bruno Waltera. Ostatecznie zdołałem przygotować Rowickiemu orkiestrę i zaplanowany koncert odbył się bez przeszkód. Było to dla mnie miłe doświadczenie, zresztą jedyne tego rodzaju, ponieważ nigdy więcej nie dyrygowałem utworami innych kompozytorów. Mówiąc ściślej – innym utworem nie mojego autorstwa, który prowadziłem od pulpitu dyrygenckiego, był hymn angielski wykonany w Manchesterze podczas koncertu mojej muzyki, otwierającego sezon artystyczny.
Kompozytor, który ma dane, żeby dyrygować własnymi utworami, uzyskuje przez pracę z orkiestrami i kontakt z publicznością wartości niezmiernie cenne. Przez lata praktyki zdobyłem pewien zasób technicznych umiejętności. Mam za sobą kilka występów z Berlińskimi Filharmonikami, z najlepszymi orkiestrami amerykańskimi, brytyjskimi, francuskimi, niemieckimi. Daje mi to kolosalną satysfakcję, ponieważ tylko dyrygując można poznać dobrze własny utwór. (Byłem kiedyś pianistą i dlatego pewna żyłka wykonawcza, interpretatorska, jest we mnie ciągle żywa). Uważam, że postęp w twórczości polega na tym, by unikać tego, co irytuje w poprzednich utworach, rozwijać zaś to, co tego warte. A jest to możliwe właśnie wówczas, kiedy człowiek musi nie tylko dokładnie przestudiować własne partytury, ale również je wykonywać, dawać im życie. Poza tym dyrygując coraz lepiej zdaję sobie sprawę z tego, co jest łatwe, a co trudne do grania. Zależy mi, żeby wszystkie partie orkiestrowe w moich partyturach były wykonalne, żeby nie było niepotrzebnych trudności, bo to zawsze szkodzi utworowi.
Jako dyrygent wcale nie czuję się subiektywnie kompozytorem, który prezentuje swoje utwory. Czuję się zawsze wykonawcą, który prezentuje utwory swojego młodszego kolegi, o którym prawdopodobnie wie więcej niż jakikolwiek inny dyrygent.
Kontakt z publicznością też daje mi wiele satysfakcji. Czuję się kompozytorem nie tylko festiwali muzyki współczesnej, czy specjalnych cyklów, lecz kompozytorem wykonywanym na tzw. Koncertach abonamentowych. To mnie szczególnie cieszy, ponieważ dziś istnieje podział publiczności na słuchaczy muzyki klasycznej (jak mówią Niemcy "Beethoven-Tschaikowsky-Publikum”) i bywalców specjalnych festiwali muzyki współczesnej. Fakt, że moje utwory znajdują się w programach zwyczajnych koncertów na całym świecie, daje mi pewność, że muzyka ta nie jest zamknięta w jakimś getcie, że działa normalnie.
Jak to się dzieje? Przecież dla słuchaczy, którzy przychodzą usłyszeć ulubioną symfonię Schuberta, Mozarta, czy Beethovena moja muzyka nie jest pokarmem, jakiego oczekują. A jednak reagują na nią żywo, ciepło, spontanicznie.
Zostać klasykiem – to zapewne marzenie każdego kompozytora. Myślę, że jeśli ktoś odważył się ten termin zastosować do mojej osoby, to miał prawdopodobnie na myśli szerokie znaczenie tego słowa. Widocznie znalazł w mojej muzyce coś trwałego. Nie ukrywam, że jest to dla mnie wielki komplement, ale komplement na wyrost. O wartości dzieł sztuki decydują tysiące ich odbiorców w ciągu dziesięcioleci. I dopiero czas, czas będący symbolem tych dziesiątków lat i tysięcy ludzi wyda wyrok: co na to miano zasługuje a co nie.
Fragmenty rozmów radiowych Elżbiety Markowskiej z Witoldem Lutosławskim 1990-91