21 stycznia norweski producent i DJ zawitał do katowickiej Hipnozy, gdzie wystąpił na imprezie promującej kolejną odsłonę festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Z artystą spotkał się Norbert "Bert" Borzym i namówił na zwierzenia - nie tylko dotyczące muzyki, ale też życia prywatnego.
Zabrałeś ze sobą spory kufer na winyle…
- Nie jest taki duży. Nie zabieram już tak dużo płyt jak kiedyś. Główny problem z winylami jest taki, że przyjeżdżasz do klubu, a tam okazuje się, że klub jest nieprzygotowany na granie z czarnych płyt. Nawet na festiwalach występują problemy techniczne, wszystko wibruje i ciężko jest grać… Dlatego często korzystam z pendrive'a.
Statystyki pokazują, że sprzedaje się coraz więcej czarnych krążków, że wraca na nie moda. Jak oceniasz sytuację na rynku winylowym?
- Moja pierwsza płyta sprzedała się w nakładzie ponad 4 tysięcy sztuk. Pierwsza płyta Todda Terje sprzedana została w nakładzie 6-7 tysięcy. 10 lat temu moja wytwórnia sprzedawała tysiące egzemplarzy. Teraz tłoczymy nie więcej niż 500 sztuk. Ludzie kupują winyle, i - o dziwo - jest coraz więcej wytwórni płytowych. Jest duża konkurencja.
Najnowsze badania przeprowadzone w Anglii pokazują, że prawie połowa kupujących winyle nie słucha swoich płyt, a prawie 10 procent nie posiada gramofonów...
- Niestety, posiadanie gramofonu to dziś dla wielu ludzi luksus. Spójrzmy na moje dzieci - kiedy słuchają muzyki, korzystają ze Spotify’a. Dla nich i ich pokolenia muzyka nie jest już wydatkiem. Dlatego każdy mój projekt, każde wydawnictwo ukazuje się w formacie cyfrowym - dzięki temu muzyka może dotrzeć do wielu ludzi. I co ciekawe, jeśli wydajemy tylko w formie cyfrowej, to na tym zarabiamy. Ale ponieważ wydajemy też winyle, to często nie zarabiamy nic, a bywa też, że dokładamy do interesu. Niestety, w większości wypadków tracimy.
Jaki jest zatem sens prowadzenia wytwórni?
- Akurat ja nigdy nie zakładałem, że na prowadzeniu wytwórni mogę zarobić. Dla mnie jest to drogie hobby. Pieniądze zarabiam na graniu na imprezach, remiksach i innych rzeczach. Inne wytwórnie mają dużo większe problemy, na przykład wytwórnia Kompakt, która do niedawna zatrudniała mnóstwo ludzi. Czasy się jednak zmieniły i nagle trzeba było niemal wszystkich zwolnić i dziś zostały tam dwie czy trzy osoby.
Zostawmy rynek płytowy. Jak wygląda twój przeciętny dzień?
- Wstaję bardzo wcześnie, około 6, może 6.30, ale nie później niż o 7 rano. Robię śniadanie dzieciakom tuż przed ich wyjściem do szkoły i przedszkola. A później mam czas na pracę w studiu. Kupuję też sporo muzyki do grania i dużo czasu spędzam na jej słuchaniu. Nie lubię być nieprzygotowany, kiedy jadę na imprezę. Słucham też sporo albumów - od Beach Boys po Aphex Twina. A po południu odbieram córkę z przedszkola - wtedy też słucham dużo muzyki. Potem gotuję obiad dla żony i dzieciaków. Kiedy żona wraca z pracy, wyłączam muzykę (śmiech). Tak wygląda mój normalny dzień.
A jakie masz pozamuzyczne zainteresowania?
- Gotowanie! Lubię czytać. Dzielę mój wolny czas równo - spędzam go z dziećmi, gotuję i czytam. Jestem doskonałym kucharzem i w miarę dobrym DJ-em (śmiech).
Jaka jest specjalność twojej kuchni?
- Pasta bolognese. Gotując inspiruję się podróżami. Staram się przygotowywać potrawy, które poznałem podczas wyjazdów. Po powrocie z Japonii zacząłem robić Ramen Okonomiyaki.
Robisz sobie przerwy od grania na imprezach - odczuwasz starość?
- Stary chyba już jestem od jakiegoś czasu, bo wprowadziłem tę zasadę wiele lat temu. Chcę cieszyć się tym, co robię. I takie przerwy temu służą. Kiedy zacząłem grywać poza Norwegią, a jeździłem co tydzień, zaczynało mi brakować energii na cokolwiek innego. Poza tym ciągłe bycie w trasie sprawiało, że miałem depresję. Raczej wolałbym zakończyć karierę niż kontynuować ją w ten sposób. Znalazłem na to rozwiązanie - zdecydowałem, że będę jeździł grać co dwa tygodnie. Dzięki temu mogę spędzać więcej czasu w domu z rodziną, mam więcej energii w tygodniu na pracę w studiu. I to działa.
Masz studio w tym samym miejscu co Todd Terje i Lindstrøm…
- Tak, mamy studia nagraniowe w tym samym budynku. To takie ciekawe miejsce, w którym wielu norweskich artystów ma swoje pracownie. Nasza trójka pracuje tam chyba od 11 lat. Mam też małe studio w domu i to właśnie w domowym studiu pracuję ostatnio najczęściej.
W studiu używasz hardware’u czy software’u?
- Mam hardware’owy sprzęt, ale od dwóch lat używam głównie Abletona. Przez długie lata pracowałem na bardzo prostym programie - Acid. Porzuciłem Acida, bo na moim nowym komputerze nie mogłem zainstalować mojej starej wersji tego programu. Uważam, że nie ma większego znaczenia na czym tworzysz. Dużo ważniejszy jest workflow i to, czy sprzęt cię nie ogranicza i nie blokuje kreatywności. W przeszłości miałem dużo problemów z komputerami, które często zawieszały się - dlatego też miałem zwyczaj nagrywać wszystko na taśmę…
Uważasz się za artystę tworzącego i grającego space disco?
- Zdecydowanie nie. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem jaką scenę reprezentuję. Zacząłem didżejować w 1984 roku. Wtedy nie było stylistycznych etykietek - grałem pop, electro, hip hop, wczesne house’owe płyty. Dla mnie była to po prostu muzyka. W pewnym momencie ludzie zaczęli szufladkować, zwłaszcza dziennikarze. Sam nie wiem, może akurat to szufladkowanie jest przydatne. Nie mam z tym problemu. Łapię się czasami na tym, że sam też dokonuję w mojej głowie takiego szufladkowania. Rozumiem, że ludzie potrzebują wyraźnego określenia kto jest częścią takiej, a nie innej sceny.
A jak wygląda scena elektroniczna w Norwegii?
- Ta scena jest bardzo mała. Wszystko dzieje się w głównych miastach - takie sceny funkcjonują w Oslo, Bergen, Tromsø, Trondheim… To tam przyjeżdżają producenci z całego kraju. Ale są też artyści, na przykład DJ Sotofett i DJ Fett Burger z wytwórni Sex Tag Mania, którzy pochodzą z małego miasteczka i tam mają swoją własną scenę. Warto zwrócić uwagę na takich wykonawców jak Velferd, Pandreas, Chmmr… Øyvind Morhen to świetny producent i DJ. Wielu artystów tworzy jeden dobry utwór, a potem długo, długo nic o nich nie słychać. Czasami zmieniają pseudonimy.
A jak odnajdujesz się w świecie zdominowanym przez media społecznościowe, gdzie muzyka często gra mniejszą rolę niż promocja?
- Jestem częścią tego zjawiska - często wrzucam zdjęcia na Instagram. Jest to metoda na dotarcie do ludzi, którzy pewnie nigdy nie wiedzieliby co robisz. Kiedy gram w nowym mieście i nowym klubie taguję miejsce lub imprezę i wtedy mam kolejnych 15-20 osób, które mnie “followują”. Jestem jednak małą częścią tego zjawiska. Niektórzy ludzie robią różne głupoty, a szum medialny jest często większy niż sukces imprez. Kariery wielu opierają się na mediach społecznościowych, na wizji tego kim są. A na koniec okazuje się, że ich sukces jest mocno wyolbrzymiony.
Wciąż bawi cię organizowanie własnych imprez?
- Organizuję moją imprezę od 16-17 lat. Co miesiąc, w tym samym klubie od kilkunastu lat. Co jakieś 3 lata następuje wymiana pokoleniowa, znikają starzy bywalcy, pojawiają się nowe twarze. Prawda jest też taka, że nie promujemy jakoś szczególnie naszych imprez. Chcemy, żeby ludzie przychodzili, posłuchali, a potem zdecydowali, czy im się podoba i czy chcą zostać.
Zdarzają się requesty?
- Czasami trafiają do nas przypadkowe osoby - podchodzą i pytają, czy mam jakieś r&b albo coś w tym stylu. Wtedy mówię: “Przepraszam, ale chyba dziś trafiłeś do niewłaściwego klubu”. (śmiech) Mnóstwo ludzi, którzy przychodzą na nasze imprezy ufa nam jako selektorom. Być może dlatego, że jestem znany. Przychodzi dużo studentów, bywają ludzie z różnych krajów, nawet z Japonii.
Wiem, że masz duże plany wydawnicze na ten rok…
- To prawda, niedługo ukaże się mój album, który nagrałem z Bjørnem Torske. Nikt jeszcze o tym nie wie. Album jest już zmasterowany, czekamy na okładkę i tłoczenie. Wyjdzie na Smalltown Supersound. Kolejny album, 5, wyjdzie jeszcze w tym roku nakładem mojej nowej wytwórni - Prins Thomas Music, którą niedawno założyłem. Współpracuję z różnymi zespołami, cały czas remiksuję wspólnie z Lindstromem. Cały czas coś nagrywam. Już teraz mam więcej muzyki niż powinienem wydawać. Jest tego tyle, że mógłbym wydawać 2-3 albumy rocznie.
To nie jest twoja pierwsza wizyta w Polsce. Grałeś kiedyś w Warszawie, a rok temu na festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Pytanie na koniec - jak wspominasz ten występ?
- Na początku nie miałem pomysłu co robić. Gdy grał Roni Size, energia w namiocie była dość duża. Zastanawiałem się, co powinienem zagrać, jakie wybrać płyty... Potem weszli Ceephax Acid Crew i wtedy pomyślałem - “Okej, teraz będzie trochę łatwiej” (śmiech).
Rozmawiał Norbert Borzym