Nieznany front zimnej wojny
Section02
Section03
Section04

Zimna wojna na pióra

Polskie Radio
Martyna Konopka 08.05.2015
Zdjęcie operacyjne SB. Od lewej: Michał Zulauf i Paweł Nowacki (drukarze Spotkań i kurierzy) na dworcu PKP w Krakowie w trakcie podróży z Drezna, skąd zabrali przesyłkę nadesłaną przez Piotra Jeglińskiego (7.12.1977). Fot. Archiwum IPN
Zdjęcie operacyjne SB. Od lewej: Michał Zulauf i Paweł Nowacki (drukarze "Spotkań” i kurierzy) na dworcu PKP w Krakowie w trakcie podróży z Drezna, skąd zabrali przesyłkę nadesłaną przez Piotra Jeglińskiego (7.12.1977). Fot. Archiwum IPN

Amerykanie od 1957 roku wytrwale rozwijali program wysyłania książek za żelazną kurtynę. Zakupiono z budżetu federalnego i przekazano ogółem 10 mln publikacji, w tym 4 mln do Polski – przy wielkim zaangażowaniu emigrantów. Kto stał za tymi podarunkami?

Andrzej Żbikowski: – Ciągle spotykam kolegów historyków, którym w latach komunizmu ktoś na Zachodzie wręczał nowe książki, nie żądając ani grosza. Sam w drugiej połowie lat 80. dostałem całą walizkę miniaturek w księgarni polskiej w Paryżu.

Andrzej W. Kaczorowski: – W sierpniu 1985 roku na pielgrzymce historyków Uniwersytetu Warszawskiego w Rzymie zaoferowano mi w prezencie m.in. "Dzieje Polski” Mariana Kukiela w pomniejszonym formacie.

Dariusz Stola: – Napchałem w Londynie wydawnictwami plecak do połowy, przykryłem rzeczami osobistymi.

Specjaliści z różnych dziedzin, którzy nie podróżowali za granicę, przecierali oczy ze zdumienia, wyjmując ze skrzynek pocztowych przesyłki od niespodziewanych przyjaciół, a w nich piękne książki, a nawet katalogi z zachętą do dalszego korzystania. Wystarczyło napisać list, a upragnione wydawnictwo lądowało po pewnym czasie na biurku.

Operacja miała charakter długofalowy, wyrastała z amerykańskich koncepcji powolnego zbliżania, niewidzialnego wnikania. 12 lat po zakończeniu drugiej wojny światowej nikt już nie miał złudzeń, że podział na dwa wrogie obozy jest względnie trwały. Wartościowe lektury miały być inwestycją w przyszłość kraju, w którym wciąż istniały indeksy ksiąg zakazanych. Z czasem te innowacyjne publikacje mogły doprowadzić do zmiany mentalności elit, także komunistycznych, na bardziej prozachodnią, do lepszego rozumienia się i poprawy stosunków.

Posyłano albumy z malarstwem, podręczniki, słowniki, paryskie żurnale, literaturę obcojęzyczną z dziedziny historii, socjologii, filozofii, niegroźne ideologicznie powieści. Czasami, głównie na początku akcji, odbywało się to na zasadzie wymiany za książki z Europy Wschodniej. Ale wspierano również poufnie ośrodki wydawnicze emigracji, a za ich pośrednictwem rodzącą się w Polsce opozycję antytotalitarną.

Dwa razy do roku podróżował ze Stanów do Europy, odwiedzając księgarnie i wydawnictwa, George Minden, szef tego programu. Tajemniczy, elegancko ubrany mężczyzna w szarym garniturze, jak go określiły czechosłowackie służby wywiadowcze. Szefował International Literary Centre, mieszczącemu się w szklanym wieżowcu przy 475 Park Avenue South na Manhattanie. Jego prawą ręką od spraw polskich był przez lata Adam Rudzki, "wspaniały, nieoceniony" – tak zapisał się w polskiej pamięci.

Organizacja Mindena była powiązana z CIA – twierdzą amerykańscy badacze. Choć ten urodzony w 1920 roku w Bukareszcie poliglota i kosmopolita z wyższych sfer nie pasował do wizerunku agenta wywiadu i raczej nie na tym polegała jego rola. Tuż po drugiej wojnie światowej uciekł z opanowanej przez komunistów Rumunii, zostawiając majątek rodzinny. Może dlatego dobrze rozumiał uciekinierów z Europy Wschodniej. Przez kolejne trzydzieści parę lat kierował – jak to ujął ktoś po jego śmierci – zimną wojną na pióra z blokiem sowieckim.

To był człowiek literatury, do niczego się nie wtrącał – charakteryzuje krótko Mindena Eugeniusz Smolar z emigracyjnego wydawnictwa Aneks w Londynie.

Bardzo uprzejmy, elegancki, kulturalny, niewiele mówił o sobie – wspomina Barbara Toruńczyk, redaktorka "Zeszytów Literackich". – Gdy byliśmy już w Paryżu, przygotowywaliśmy długie listy książek literackich – nowości i dawne wydawnictwa – zazwyczaj obcojęzycznych. On te życzenia realizował w sposób szalenie hojny. Nie stawiał żadnych ograniczeń, mimo że nasze zainteresowania jawiły się wówczas jako dość ekstrawaganckie – w Polsce trwał stan wojenny. Wyszukiwanie takich upragnionych pozycji stało się wręcz naszym hobby. Minden wybierał piękne miejsca na spotkania. Umówił się kiedyś ze mną w Angelinie – słynnej ciastkarni przy ogrodach Tuileries. Zaprosił mnie na suflet czekoladowy, to był mój pierwszy suflet w życiu. Nie towarzyszyło temu żadne poczucie upokorzenia. Zachowywał się niesłychanie życzliwie. Zdawał sobie sprawę z naszej ciężkiej sytuacji. Miał dla nas wiele dobrych rad, jakby chciał się nami zaopiekować.

Przystojny dżentelmen w kapeluszu na głowie – takim widzimy go na jednym z nielicznych zdjęć. Odwiedzał księgarskie kantory w Londynie, Genewie, Paryżu, Rzymie, Monachium i Wiedniu. Spotykał się na śniadaniach, lunchach, kolacjach z intelektualistami i przemytnikami, starymi żołnierzami Andersa, buntownikami z pokolenia 1968 roku oraz uchodźcami z Polski stanu wojennego. Jego postać – owiana mgiełką tajemnicy – pobudzała wyobraźnię niektórych jego rozmówców. Dziesiątki taktownych rozmów, które przeprowadził, pozostawiły po sobie ślady w archiwach amerykańskich. Przenikliwy i dyskretny, miał dobre rozeznanie w polskim światku. Wypytywał o ludzi, zapisywał plotki, czasami jednak zupełnie niedorzeczne, jak ta z 1980 roku o potajemnym ślubie Jerzego Giedroycia i Zofii Hertz. Jego obserwacje układają się w ciekawy, niepozbawiony ironii portret polskiej diaspory politycznej.

Wysiłki Mindena na rzecz poszerzenia swobody myślenia w Polsce oznaczały w praktyce coroczny zakup kilkuset egzemplarzy głównych polskojęzycznych wydawnictw emigracyjnych. Polscy wspólnicy pozostawali jednak niezależni, żadna z tych placówek nie została powołana do życia przez Amerykanów ani – jak się zdaje – nie pozostawała na ich utrzymaniu. Część tych "książek zbójeckich" (określenie Wojciecha Karpińskiego) wysyłano do kraju pocztą, ale prawie połowę kontyngentu rozdano przyjezdnym zza żelaznej kurtyny w ośrodkach polskiej kultury na Zachodzie.

Z nowojorską centralą Mindena współdziałało wielu emigrantów różnych narodów, temperamentów i pokoleń rozsianych po Europie Zachodniej. Publikacje przenikały do Polski, Węgier, Czechosłowacji, Rumunii, Bułgarii, niektórych części Związku Radzieckiego, nie posyłano ich tylko do NRD. Minden koordynował więc skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie, wymagające nieszablonowych pomysłów. Dbał o raporty i księgowość, doglądał interesu, zabiegał o rabaty, ale także pomagał i doradzał. Analizował ofertę pod kątem chodliwości, domagał się potwierdzeń od czytelników, baz adresowych, fiszek, katalogów wysyłkowych – tworzył w istocie coś w rodzaju klubu dobrej książki dla Europy Wschodniej.

"Placówka jest w wyśmienitej kondycji i obchodzi pod koniec roku 150-lecie" – zanotował w 1983 roku po wizycie w paryskiej Librairie Polonaise. Po powstaniu listopadowym szmuglowano stąd dzieła m.in. Adama Mickiewicza, w zmniejszonym formacie, na cienkim papierze, tłoczone drobną czcionką. Czy Minden zdawał sobie sprawę, że wpisywał się w ten długotrwały ciąg historycznych zdarzeń? On i jego drużyna to współczesne wcielenie tamtych orędowników wolności, banitów i tułaczy. Żeglarzy zapuszczających się pod osłoną nocy z Anglii na francuskie wybrzeże z literaturą dla zwolenników republiki. Uchodźców znad Łaby i Renu, członków organizacji spiskowych z lat 1833–43, rozsiewających swoje „wywrotowe” publikacje z Paryża do krajów niemieckich. Wreszcie wygnanych z ojczyzny polskich powstańców, takich jak założyciel tej pierwszej księgarni emigracyjnej Eustachy Januszkiewicz.
Kolejna edycja wolności – by zacytować Marcina Kulę. Mało już dzisiaj zostało w zachodnich metropoliach takich polskich księgarni. Jedną z niewielu, gdzie zachował się trochę klimat lat 80. XX w., jest wiedeńska księgarnia przy Burggasse, a więc na drodze do Hofburgu. Malutkie, przytulne pomieszczenie w otoczeniu eleganckich, empirowych kamienic, zawalone od podłogi po sufit polskimi książkami. Nad wejściem czerwony szyld z wykrojonymi ze szkła literkami: "Książki, Bücher", zapewne niezmieniony od czasów, gdy toczyło się tu bujne życie, wpadali po prohibita krajowcy.

Prowadziłam w końcu interes – opowiada właścicielka Zofia Reinbacher – i wydawało mi się rzeczą sztuczną rozdawanie książek w księgarniach. Ludzie ze strachu czasem wyrzucali książki przed powrotem do kraju. Na książce kupionej mogło im bardziej zależeć.

Niewielka opłata – pomysł Piotra Jeglińskiego – pozwoliła ośmielić tych, którzy czuli się niezręcznie, biorąc cenną rzecz zupełnie za darmo. Płacić wolno było w krajowej walucie. Złotówki, mało wtedy w Wiedniu przydatne, wysyłano z powrotem do kraju dla solidarnościowego podziemia.

Minden oplótł łańcuszkiem swojej książkowej promocji blok wschodni od Wiednia (m.in. Zofia Reinbacher) aż po Sztokholm (Norbert Żaba). Tak duża penetracja nie mogła pozostać zupełnie niezauważona. W 1986 roku Służba Bezpieczeństwa wymieniała International Literary Centre obok Radia Wolna Europa i National Endowment of Democracy jako czołowego przeciwnika. Według tego raportu, w 1985 roku nowojorska organizacja zapłaciła paryskiej "Kulturze" aż milion franków francuskich za miniaturowe edycje przemycane do kraju – zwane przez emigrantów żartobliwie książeczkami do nabożeństwa. Książkowa "dywersja ideologiczna" nie uszła więc uwadze służb, ale też brak do dziś danych o sukcesach wywiadowczych. Milion franków dla Jerzego Giedroycia, a więc wówczas ok. 110 tys. dol., to suma raczej zawyżona. Cały budżet projektu – wraz z utrzymaniem manhattańskiej centrali – wynosił wówczas ok. 2 mln dol. rocznie.

Amerykanom zależało na możliwie najbardziej legalnych i niewinnych metodach duchowej ekspansji. Nie prowokować represji wobec kurierów, nie drażnić bez potrzeby władz i nie płoszyć nadmiernie samych odbiorców – tej linii rozumowania się trzymali. Pewną rezerwę Mindena wywoływały zatem miniaturowe książki przemyślnie wtykane przez emigrantów do konserw z parówkami albo do opakowań po tamponach, przesyłane z pomocą humanitarną. Niezbyt wierzył w publikacje, które miały wyskakiwać na stół z płatków śniadaniowych albo spadać na głowy dosłownie z powietrza, podczepione do balonów. Finansował i takie operacje w latach 80. – sam niegdyś je nawet organizował – ale już bez większego przekonania. Lepiej oceniał coraz śmielsze próby oficjalnego wwozu książek emigracyjnych dla bibliotek i pod prywatne adresy, a więc wprost do zainteresowanych środowisk.
"Kontrola celna dokonywana jest już na terenie biblioteki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Praktycznie nie zdarzają się nam konfiskaty – tłumaczył Mindenowi londyński księgarz Jerzy Kulczycki w 1983 roku – Jaruzelski jest skłonny dopuścić do ograniczonej cyrkulacji zagranicznej literatury. Jeszcze w latach 70. jako minister obrony narodowej akceptował obecność emigracyjnych pozycji w niektórych instytucjach wojskowych". Efekt wieloletniej mrówczej pracy polskiej emigracji, która oswoiła z nieocenzurowaną literaturą nawet komunistycznych dygnitarzy? To może zbyt naiwna interpretacja. Jednak literaturę tę coraz trudniej przychodziło zignorować nawet partyjnym historykom.

W drugiej połowie lat 80. pojawiała się w przypisach do książek Eugeniusza Duraczyńskiego, Mariana Stępnia, a nawet Tadeusza Walichnowskiego. To przyswajanie idei z zewnątrz systemu narastało przez lata. Powodowało, że pewni ludzie i tytuły stawały się dla władz bardziej strawne. Aż wreszcie do Polski przyjechał sam Kulczycki (pierwsza podróż – 1983 roku), w końcu wydawca i dystrybutor zakazanych w PRL książek, choćby Jana Nowaka-Jeziorańskiego.

"W latach 70. i 80. Tadeusz Mazowiecki, pierwszy niekomunistyczny premier w Europie Wschodniej, zachodził do mnie po książki" – wspomniał z dumą, i może nostalgią, Kazimierz Romanowicz w czerwcu 1990 roku podczas rozmowy z Mindenem w swojej księgarni na Wyspie Świętego Ludwika. (Tuż obok rezydował kiedyś książę Adam Czartoryski). Amerykanie właśnie zwijali działalność, regulowali ostatnie rachunki, czyścili magazyny, a obaj panowie, weterani wydawniczej kampanii, myśleli już chyba o zasłużonej emeryturze.

Koniec nadszedł gwałtownie. – Wkrótce po upadku komunizmu wszedłem do Librairie Polonaise na bulwarze St. Germain i znacząco powiedziałem: Wracam do Polski – opowiada Marcin Kula. – Liczyłem na to, że mi zaproponują wybranie sobie czegoś. Tymczasem usłyszałem tylko: Życzymy dobrej podróży!

George Minden zmarł 9 kwietnia 2006 roku w wieku 85 lat.

Za udostępnienie dokumentów z archiwum Hoovera składam podziękowania prof. Andrzejowi Paczkowskiemu.

dr hab. Paweł Sowiński, Instytut Studiów Politycznych PAN

  • Zobacz więcej na temat: