Akcja filmu Grzegorza Packa - "Środa czwartek rano" - rozgrywa się w ciągu jednej, szczególnej doby – w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Bohaterowie filmu, Tomek i Teresa, poznają się, odbywają włóczęgę po mieście nasyconym symboliką, wspomnieniami i śmiercią. Nieustannie przed sobą grając, przybierają maski, kreują pozy. Wszystko po to, by uciec przed odpowiedzią na poważne pytania, właściwie i paradoksalnie takie same, jakie zadawali sobie ich rówieśnicy w 1944 roku.
Grzegorz Pacek jest absolwentem Wydziału Reżyserii PWSFTviT im. Stefana Jaracza w Łodzi. „Środa czwartek rano” jest jego debiutem pełnometrażowym, który poprzedził deszcz krajowych i zagranicznych nagród dla autorskich realizacji dokumentalnych – „Idź do Luizy”, „Ulica Wapienna”, „Jestem zły”, „Listu z Argentyny”. W latach 1984-88 studiował na Wydziale Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej.
Z Grzegorzem Packiem, reżyserem filmu „Środa czwartek rano”, rozmawiają Monika Barwicka i Magdalena Zaliwska.
M.B: Czy uważa się Pan za patriotę?
Tak, uważam się za patriotę. Dotarło to do mnie zupełnie niespodziewanie, wcale nie tak dawno temu. Nagle uświadomiłem sobie, że zależy mi na Polsce i jestem dumny z tego kraju. Uważam też, że każdemu z nas powinno zależeć, że każdy z nas powinien robić coś - jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało - co mogłoby poprawić sytuację Polski i polskiego społeczeństwa.
M.B: Czy pojawienie się tych odczuć miało jakiś związek z pracą przy filmie „Środa czwartek rano”?
Myślę, że jest to akurat niezależne. Ten film nie jest bowiem patriotyczny ani koniunkturalny. Podejmuje się raczej dekonstrukcji historii, zadaje pytanie: czym ona jest dla nas współcześnie? W moim przekonaniu patriotyzm to raczej myślenie o aktualnych problemach, o tym, co się dzieje tu i teraz.
M.B: Czyli raczej nie powracanie do przeszłości?
Nie da się tego oddzielić, przeszłość to jest to, co nas określa, determinuje. Pokazywana w różny sposób, czasem przewrotnie i obrazoburczo, tkwi w każdym z nas, w naszej podświadomości. Nie da się przed nią uciec.
M.Z: Akcja Pana filmu rozgrywa się w ciągu jednego dnia w Warszawie. Dokładnie 1 sierpnia w rocznicę Powstania Warszawskiego. Dlaczego zdecydował się Pan na takie tło historyczne?
Fot. Michał Sobociński
Ważne jest znalezienie paraleli pomiędzy dwójką moich bohaterów, a grupą powstańców, którzy tak samo byli młodzi, pełni życia. Szli do walki, chociaż wiedzieli, że za chwilę zginą. Moja bohaterka jest w mniej więcej podobnej sytuacji. Wydawało mi się ciekawym zestawienie tych dwóch tragedii. Swój film konstruowałem tak, aby postawić pytanie: czy można porównać te tragedie i cierpienie? Inny, najprostszy powód to ten, że kiedy cała akcja dzieje się wokół tylko dwóch bohaterów i nie ma wątków pobocznych to trzeba je wypełnić jakąś treścią. Ja odwołałem się do Powstania Warszawskiego. Uważam, że jeżeli nie byłoby tego tła, to byłaby to tylko prosta, melodramatyczna historia. A film powinien działać wielopłaszczyznowo i powinien sięgnąć trochę głębiej. Wydaje mi się, że pytanie jakie zadałem moim bohaterom- czym dla nich jest historia?- było ciekawe.
M.B: Czy uważa Pan, że Polacy potrzebują filmu o Powstaniu Warszawskim zrobionym przez młodych dla młodych? O takim projekcie wspominał jeden z twórców „Ody do radości” Jan Komasa?
Odpowiem na to pytanie z innej strony. Twórcy poszukują ciągłych inspiracji w różnych obszarach, również historii czy to zwycięstw, czy to porażek. Bohater postawiony w sytuacji krytycznej bardzo dobrze robi dramaturgii filmu. Czy jest natomiast potrzebny młodym, tego nie wiem. W każdym razie gdyby powstał nie może być koniunkturalny, nie może służyć jednej tylko opcji politycznej. Bez wątpienia takie tematy jak Powstanie Warszawskie, powstanie PRL-u, czy III RP, to tematy zasługujące na pochylenie się nad nimi. Przez długie lata zakłamywane, zasługują na pewno na podjęcie. Jest wiele pytań wokół nich, na które do tej pory nie ma odpowiedzi, a na które wreszcie należałoby ich udzielić. Ja sam mam ochotę na film o początkach PRL czy III RP.
M.B: Jak Pan sądzi, czy współcześni Polacy, tacy jak Tomek i Tereska, ruszyliby do boju tak jak ich rówieśnicy ponad 60 lat temu? Co Tomek zrobiłby ze swoim pacyfizmem, buddyzmem?
Fot. Michał Sobociński
Tu powtórzę za Wisławą Szymborską: tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono. Szczerze powiedziawszy nie mam zielonego pojęcia i myślę, że nie mają go również moi bohaterowie i to pytanie należałoby zadać im.
M.B: To kolejny po „Rezerwacie” film, którego bohaterem jest Warszawa, i który podobnie się zaczyna: oto główny bohater zostaje porzucony przez dziewczynę. Dalej jednak idziecie zupełnie inną drogą. Łukasz Palkowski stworzył bezpretensjonalną komedię obyczajową, Pan ambitne kino artystyczne, które pewnie box office’u nie podbije. Nie marzy się Panu taki hit z prawdziwego zdarzenia, który zwróciłby uwagę szerszej publiczności?
Ja ponad wszystko cenię sobie kino autorskie. Robię filmy, które sam miałbym ochotę oglądać i pragnę, aby podobały się one widzom. Kino autorskie w swoich założeniach nie jest kinem komercyjnym, jest kinem bardzo osobistym, trudnym, ale również mogącym się przebić. Wystarczy wspomnieć Bergmana, Antonioniego, czy Jarmuscha. Kino autorskie może się przebić, ale nie musi. To jest ryzyko wpisane w jego uprawianie. Jestem szczęśliwy, że film ma dystrybutora, że będzie można zobaczyć go w kinach, a kto wie może wybierze się na niego 100 tys. widzów.
M.Z: Warszawa sama w sobie różni się od tej z czasów Powstania Warszawskiego. Jest przedstawiona bardziej jako moloch, w którym łatwo mogą zagubić się młodzi ludzie.
Warszawa jest największym miastem w Polsce i tu się można najbardziej zagubić. Chciałem, żeby moi bohaterowie byli pozbawieni jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, pomocy od swoich bliskich. Warszawa wchłonęła moich bohaterów. Wydaje mi się, że przez chwilę stali się "bezdomnymi". Ja się skupiłem na emocjach dwójki bohaterów w szczególnym momencie ich życia. Ten film nie próbuje dyskutować z sytuacją młodych ludzi we współczesnej Polsce. Natomiast jest to film bardziej o zagubieniu. Myślę, że każde młode pokolenie wchodząc w to dorosłe życie jest zagubieniu. Myślę, że każde młode pokolenie wchodząc w dorosłe życie jest zagubione, bo musi się w jakiś sposób określić. I jest taki moment kiedy nie wiemy kim jesteśmy, kim chcielibyśmy być. Ci, którzy żyli pięćdziesiąt lat temu byli zagubieni i ci którzy będą żyli za sto lat też będą zagubieni.
M.Z: Ja osobiście widzę ogromną przepaść między pokoleniem Teresy i Tomka, a pokoleniem roku 44. Ich niewiedza i nieświadomość dotycząca historii jest namacalna. Teresa przechodzi bezrefleksyjnie obok grobów powstańców, śpiewa radośnie: „Misia a, Misia be, Misia Kasia konfa ce”.
Ja bym nie naznaczał tego odbioru pejoratywnie. Myślę, że nie musimy robić cierpiętniczych min pochylając się nad historią. Ona i tak zostaje w nas. I czy chcemy czy nie, to nosimy to powstanie w sobie. Chodziło mi też o postawienie pytania: czy polskie przeżywanie historii nie jest nazbyt romantyczne, nazbyt nabożne? Chciałem podyskutować z tym odbiorem historii, który może być inny i to nie jest nic złego.
M.Z: Ale co ma spowodować ta dyskusja? Refleksję, polemikę?
Myślę, że dyskusja jest potrzebna jak tlen, do świadomego przeżywania życia. Do weryfikacji poglądów. Bo przecież interpretacja historii, ciągle się zmienia, pogłębia wraz z odkrywaniem nowych faktów, czy zmian sytuacji geopolitycznej.
M.Z: „Czy zabiłbyś kogoś, gdyby cię o to porosił”? To najmocniejsze pytanie jakie pojawia się w filmie. Pada kilkakrotnie. Nie jest zbyt mocne? Czemu służą kilkakrotnie powtórzenia?
Konstruując ten film od strony wizualnej i narracyjnej z autorem zdjęć Bogumiłem Godfrejowem pomyśleliśmy, że chcemy się odbić od kina wojennego, romantycznego. A także od polskiego zarażenia wojną. Przypominaliśmy sobie te wojenne filmy z dzieciństwa i właśnie pojawiło się skojarzenie, że w tych filmach wojennych padają właśnie bardzo podobne zwroty. Bogumił Godfrejew, operator opowiedział mi też historię człowieka, którego zna, który pomógł odejść swojej żonie, bo go o to prosiła. To nie jest za mocne pytanie. Przecież mamy dyskusję o eutanazji.
M.Z: Jeszcze jeden dialog zapada w pamięci. Kiedy Tomek mówi do Teresy, że jego dziewczyna umarła, co okazuje się nieprawdą, oburzona Teresa mówi do niego, by uważał na to, co mówi, bo słowa mają moc. I każdy z nas nadaje im znaczenie. Niezbyt patetyczne ?
Moja bohaterka niesie z sobą cierpienie i śmierć, która jest związana z śmiertelną chorobą. Co pewien czas pewne słowa , sytuacje przypominają jej o tym, że jest chora. Podobnie jest w życiu. Próbujemy odsunąć od siebie swoje cierpienie, traumy, ale rzeczywistość co jakiś czas przypomina nam o tym co niewygodne. Bohater w chwili złości powiedział bezmyślnie, że jego dziewczyna umarła. Dla Teresy było to coś co ją zmroziło. Było to coś, co mogło rozerwać tę nić. Dla niej pewne słowa mają moc, bo przypominają jej o tym o czym chce zapomnieć.
M.Z: Pisze Pan scenariusze do wszystkich swoich filmów. Jerzy Stuhr dopiero w pewnym momencie swojej działalności reżyserskiej zaczął pisać scenariusze do swoich filmów. Uważa jednak, że nie zawsze musi tak być. A jak jest u pana? Czy jest pan otwarty na teksty innych autorów?
Uważam, że jeśli chce się robić kino autorskie, to zazwyczaj trudno jest znaleźć kogoś, kto patrzy podobnie na świat i mówi podobnym językiem. Mówiąc szczerze mi osobiście pisze się bardzo ciężko scenariusze. Jest to dla mnie męczarnia. Chciałbym pisać z kimś wspólnie teksty i nawet kilkakrotnie tego próbowałem, ale nie wychodziło. Dopiero teraz udało mi się skończyć pisać scenariusz z pewnym dziennikarzem.
M.B: W jednej z recenzji pojawił się zarzut, że stworzył Pan zbyt mocno autorski przekaz, który będzie nieczytelny dla przeciętnego widza, zarzuca się Panu brak kontaktu z widzem… Chyba zbyt wiele treści pojawiło się jednak „między słowami”?
Fot. Michał Sobociński
Nie ma pojęcia, skąd biorą się tego rodzaju zarzuty. Owszem, film może się podobać lub nie, ale z całą pewnością nie jest nieczytelny. W żadnym z miejsc, w których był pokazywany czy to w Polsce, czy zagranicą („Środa czwartek rano” zakwalifikował się do konkursu głównego MFF w Salonikach, listopad 2007) nikt nie miał problemów z jego odczytaniem, zrozumieniem. I co najmilsze wszędzie odbierany był raczej pozytywnie.
M.B: Pana film nie operuje zbyt nachalnie słowem, ale za to porusza sporo problemów i to bardzo poważnych: miłość, śmierć, Powstanie Warszawskie, kondycja młodego pokolenia. Czy nie jest ich zbyt wiele, jak na trwający 71 minut film?
Z tym również się nie zgodzę. Po pierwsze wcale nie miałem zamiaru opowiadać o kondycji młodego pokolenia, to są jakieś uogólnienia, do których media mają skłonności. Opowiadam po prostu historię dwójki młodych ludzi, zagubionych w wielkim mieście, których uczyniłem symbolicznie bezdomnymi. Nie ma to nic wspólnego z próbą odpowiedzenia na pytanie, jacy są współcześni młodzi Polacy. Zresztą nie jest w stanie zrobić tego żaden film. Zawsze będzie opowiadał on jedynie o jakimś tylko fragmencie rzeczywistości: kibicu lub studencie z dobrego domu. Powstanie Warszawskie stanowi natomiast tło całej tej historii, której głównym tematem jest śmierć. Poza nim pojawia się jeszcze parę innych, mniejszych, wcale jednak nie uważam, aby było ich za dużo. Może to kwestia tego, że pewne rzeczy odsłonięte zostają dosyć późno…
Chcieliśmy przede wszystkim zrobić film wojenny, bliski twórczości Tadeusza Konwickiego i uczynić z naszych bohaterów jakby współczesnych powstańców biegających po mieście. Również rodzaj antyromantycznej komedii. Chciałem pokazać, że czasem spotykając drugą osobę tak naprawdę więcej chcemy przed nią ukryć niż odkryć. Moim bohaterowie nie zdradzają sobie swoich tajemnic.
M.Z: Film „Środa czwartek rano”, to pana fabularny debiut. Do tej pory znany był pan z dokumentalnej twórczości. Liczne nagrody, tak jak np. Grand Prix Krakowskiego Festiwalu Filmowego w 2001 roku za film „Jestem zły”, to chyba najlepsze potwierdzenie tego, że doskonale czuje się pan w tym gatunku. Dlaczego właśnie w tym momencie zdecydował się pan na fabułę?
Zawsze chciałem robić fabuły. W szkole filmowej, aby zaliczyć trzeba zrobić etiudę fabularną i dokument. Zakochałem się w dokumencie i zrozumiałem, że jest on fascynujacą przygodą. Poza tym wychodząc od razu ze szkoły o wiele łatwiej zrobić jest dokument. Mam tu na myśli pozyskanie środków finansowych. Na fabułę potrzeba o wiele większych pieniędzy. Z drugiej strony jestem już trochę zmęczony robieniem dokumentów. W takim sensie, że jest to zawsze działanie przeciw swojemu bohaterowi. Jeśli robię dokument chcę być szczery z samym sobą i prawdą, którą widzę. To jednak często kończy się tym, że odkrywam coś, czego bohater nie chce odkryć. Rodzi się konflikt. To są trudne sytuacje.
M.Z: W pana filmie dwa poważne debiuty: Joanny Kulig, jako Teresy i Pawła Tomaszewskiego, jako Tomka. Młodzi i niedoświadczeni jeszcze uczniowie szkoły teatralnej. Dlaczego oni?
To, że młodzi wynikało ze scenariusza. Sam scenariusz na mnie to wymusił. Aktorzy doświadczeni są już dojrzalsi, dlatego szukałem ludzi w szkole teatralnej. A dlaczego ci? Bo mnie czymś urzekli. Asia niosła w sobie energię i młodość. U Pawła zachwyciła mnie pewna niedookreśloność.
M.B: Wspominany już Łukasz Palkowski powiedział, że każdy reżyser ma jakieś swoje bolączki, których musi się pozbyć, stąd ten wysyp filmów trudnych, autorskich. Co boli Grzegorza Packa?
Fot. Michał Sobociński
Moja największą bolączką jest fakt, że nie mogę znaleźć pieniędzy na następny film. Natomiast ja chyba nie mam ochoty niczego w życiu zamykać, wręcz przeciwnie chcę drążyć tematy, które mnie intrygują, bolą albo po prostu ciekawią. Tkwi we mnie taka zwyczajna ciekawość świata. Ale również frustracja, że ten potencjał nie może znaleźć ujścia. Im więcej twórca zrobi, tym jego wymagania rosną, bo chciałby jeszcze więcej. Tymczasem okazuje się, że środków brakuje również i dla doświadczonego dokumentalisty. Można zrobić 10 filmów, które znajdą uznanie, a na 11 i tak ciężko będzie zdobyć pieniądze.
M.B: W Pana wypowiedziach wciąż przewija się temat kolejnego projektu, nie sposób więc o niego nie zapytać?
Mam w głowie dwa projekty, które są bardzo bliskie realizacji. Jeden z nich to dokument o południowej Afryce, opowiadający o dzieciach czarnych najemników, którzy walczyli dla białego rządu w czasach apartheidu. Ci ludzie stali się wyrzutkami historii, znaleźli się kiedyś po niewłaściwej stronie a teraz ich dzieci, są skazane na wykluczenie ze społeczeństwa. Cierpią za „winy popełnione” przez rodziców.
I drugi projekt fabularny zatytułowany „Kangur”, którego scenariusz napisałem wspólnie z Michałem Jóźwiakiem, dziennikarzem i kibicem Widzewa. Scenariusz jest już gotowy, mamy również producenta. To jest historia przyjaźni dwóch kibiców. Ich przyjaźń jest wystawiona na ciężką próbę. Będzie to dramat społeczny w stylu kina angielskiego.
POSŁUCHAJ rozmowy z Joanną Kulig (3,21 MB)
POSŁUCHAJ rozmowy z Pawłem Tomaszewskim (1,16 MB)