W tym roku premierę miało co najmniej pięć bardzo dobrych polskich filmów: Rysa Michała Rosy, 33 sceny z życia Małgorzaty Szumowskiej, 0-1-0 Piotra Łazarkiewicza, Cztery noce z Anną Jerzego Skolimowskiego, oraz Nieruchomy poruszyciel Łukasza Barczyka. Autorami tej najlepszej piątki filmów są twórcy bardzo różni, reprezentujący różne pokolenia, odmienne estetyki, zainteresowani zupełni innymi tematami. Skolimowski jest żywym klasykiem, filmową twórczość zaczynał w latach sześćdziesiątych, wygnany z Polski przez gomułkowską biurokrację kulturalną wyjechał na zachód, gdzie konsekwentnie tworzył swoje kino. Cztery noce… to jego triumfalny powrót do polskiej kinematografii. Film jest przy tym uderzająco odległy od bardzo osobistego, nowofalowego kina, jakie reżyser próbował tworzyć w kraju w latach sześćdziesiątych, przypomina raczej wyrafinowane estetycznie filmy grozy (Krzyk), jakie Skolimowski tworzył w latach siedemdziesiątych w Wielkiej Brytanii, czy kino Davida Lyncha. Do kina autora Dzikości serca krytycy porównywali także Nieruchomego poruszyciela Barczyka. I choć wyraźnie widać w nim lynchowskie inspiracje, to jednocześnie film ten kontynuuje politykę autorską reżysera, wypływa z motywów obecnych w dwóch jego poprzednich filmach. Centralnym problemem, wokół którego ogniskuje się twórczość tego filmowca wydaje się być seksualność, jej mroczna, podszyta agresją, sadystyczna strona. W Nieruchomym poruszycielu Barczykowi udało się przedstawić swoją głęboko pesymistyczną wizję ludzkiej natury w doskonale do niej dostosowanej, przytłaczającej widza, klaustrofobicznej, halucynacyjnej formie.
Z kolei Szumowska i Rosa kręcą zupełnie odmienne estetycznie obrazy, oba poświęcone rozpadowi rodziny. U Rosy powodem rozpadu jest historia, reżyser chce się włączyć we współczesne debaty dotyczące lustracji i dziedzictwa PRL. Ale ten film jest silny przede wszystkim w tym, w czym abstrahuje od tych debat, to co w nim najbardziej przekonuje, to doskonale pokazany (na zimno, z precyzją klinicysty) rozpad emocjonalnej więzi między parą, którą spędziła ze sobą prawie całe dorosłe życie. Tytułowa rysa na relacji dwójki bohaterów filmu nie jest bowiem tak naprawdę historycznej, czy politycznej, ale ontologicznej natury. To rysa na samej ludzkiej naturze uniemożliwia stworzenie harmonijnej, miłosnej relacji z innym.
Film Szumowskiej jest o wiele bardziej osobisty w tonie, tu powodem dezintegracji rodziny jest śmierć matki, pogrążająca członków jej rodziny w impasie. Z kolei Piotr Łazarkiewicz sięgnął po pracę jednego z najważniejszych dramaturgów młodego pokolenia, Krzysztofa Bizio. Przełożył jego pisane dla teatru teksty na nowoczesny język filmowy, inspirowany obrazami Kieślowskiego (z późnego okresu) i Iñaritu. Adaptacja „młodej”, współczesnej polskiej literatury dała bardzo dobry efekt, inni twórcy powinni pójść za Łazarkiewiczem (dla którego 0-1-0 okazało się niestety być ostatnim filmem w jego karierze) i częściej sięgać po współczesną literaturę. Jest kilka książek, które aż proszą się o ekranizację. W 2008 roku Xawery Żuławski nakręcił adaptację Wojny polsko-ruskiej Doroty Masłowskiej, film będzie miał premierę w tym roku, miejmy nadzieję, że za filmami Łazarkiewicza i Żuławskiego pójdą następne. Polskie kino przeżywało lata swojej świetności wtedy, gdy było bliskie współczesnej sobie literatury, gdy sięgało po dobry materiał literacki, gdy pisarze silnie współpracowali z kinematografią.
Jeśli jest coś co łączy wszystkie te pięć filmów to emocjonalne zagubienie ich bohaterów, ich nieumiejętność tworzenia dojrzałych relacji z innym, która albo ma wyłącznie strukturę fantazmatu (Cztery noce…) albo podszyta jest nieuniknioną agresją i przemocą (Nieruchomy…), albo skazana na rozpad, niemożliwa do utrzymania (filmy Szumowskiej i Rosy). Najbardziej optymistyczny, dający najwięcej nadziei jest tu film Łazarkiewicza, który mimo całego swojego pesymizmu, próbuje ocalić wiarę widza w możliwość miłosnej relacji (nawet jeśli naznaczonej ambiwalencją i agresją).
Bez żelaznej kurtyny
Obrazom Skolimowskiego i Szumowskiej udało się dostać na najważniejsze europejskie festiwale (do Cannes i Locarno), gdzie zostały świetnie przyjęte. Choć powiedzieć, że polskie kino wraca do międzynarodowego obiegu festiwalowego byłoby wyrazem przesadnego optymizmu, to miniony rok daje cień nadziei, że sprawy w przyszłości będą szły w tym kierunku. Od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego polskie kino prawie całkowicie zniknęło ze światowych ekranów, w świadomości kinomanów istniało właściwie wyłącznie dzięki pamięci o dziełach Wajdy, Kawelerowicza czy Hasa. Po upadku Muru Berlińskiego zachodnie festiwale, krytycy, a za nimi także publiczności, prawie zupełnie stracili zainteresowanie kinem z Europy Środkowo-Wschodniej, które kiedyś wzbudzało zainteresowanie, jako obraz „tego co dzieje się za żelazną kutyną”. Jeśli nawet pojedynczy autorzy, jak Kieślowski, byli silnie obecni w europejskim kinie, to kinematografia regionu w ciągu ostatnich dwóch dekad miała w nim o wiele słabszą pozycją, niż ta, którą cieszyła się do lat osiemdziesiątych. Z czasem kino z naszego regionu zaczęło powracać do światowego, festiwalowego obiegu, najpierw czeskie, potem węgierskie. Kilka mocnych premier z tego roku pokazuje, że polskie kino także ma do tego potencjał, jeśli go nie zmarnujemy, może się to udać także nam.
Nadzieję budzą zwłaszcza takie postacie jak Barczyk, Szumowska i Rosa. To twórcy ciągle młodzi, w pełni sił twórczych, widać, że ich talent jest teraz na linii wznoszącej. Wszyscy przeszli przez typowe dla młodych, polskich twórców upokorzenia spowodowane chaosem, jaki panował w polskiej kinematografii przed utworzeniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej; długoletnie czekanie na realizację własnych projektów, godziny czekania na audiencję u potencjalnych producentów, czy decydujących o wydawaniu pieniędzy na kulturę urzędników, traktujących ich jak natrętnych petentów etc. Podczas gdy ich rówieśnicy w krajach o bardziej stabilnych systemach finansowania produkcji filmowej realizowali kolejne filmy, oni musieli walczyć o środki na swój pierwszy, drugi film. Być może dlatego ich poprzednie filmy, choć zdradzały wielki talent, rozczarowywały, pozostawiały niedosyt, raczej dopiero zapowiadały przyszłe osiągnięcia ich autorów. W Rysie, Nieruchomym… i 33 scenach ich talent w końcu w pełni doszedł do głosu. Ważne jest teraz, by nie zmarnować go w przyszłości. Dużo zależy od polityki jaką przyjmie PISF, instytucja ta powinna finansować właśnie takie kino, nie gatunkowe, standardowe, komercyjne produkcje, które doskonale poradzą sobie na rynku i które przede wszystkim na rynku powinny szukać źródeł finansowania.
Dwie drogi
Po kontrowersyjnym werdykcie w Gdyni rozgorzała dyskusja na temat polskiego kina. Bez wątpienia nagrodzona Mała Moskwa i faworyt krytyki, 33 sceny z życia wyznaczają dwa bieguny, dwie drogi, jakimi może pójść polskie kino w najbliższej przyszłości. Jedna z recenzji Małej Moskwy zatytułowana była – niezwykle celnie!- Pollywood. Rzeczywiście, film Krzystka jest próbą wskrzeszenia klasycznego kina gatunkowego (jakiego w samych Stanach nie kręci się już co najmniej od trzydziestu lat) i nasycenia go polską tematyką i estetyką. Gombrowicz pisał o twórczości Sienkiewicza, że jest to „polski sen o urodzie”. Określenie to doskonale pasuje do filmu Waldemara Krzystka. Film tworzy obraz Polski i polskości, która ma przede wszystkim uwodzić. Postawę uwodzicielską przedstawia także film wobec widza, któremu przedstawia mający go oczarować obraz wspólnoty, z której ten wyrasta.
Kino zaproponowane przez Szumowską (Barczyka, Łazarkiewicza, etc.) jest inne, wymaga od widza współpracy, nie oferuje mu łatwych przyjemności, konfrontuje go z obrazami, które nie zawsze chce oglądać, z prawdami, których nie zawsze chce słuchać. Robi to przy tym w formie osobistej, nawiązującej do tego co we współczesnym kinie najciekawsze, a nie zawsze przepracowane i oswojone przez masową publiczność. Poza tym polska publiczność, nie tylko ta ustawiająca się w godzinnych kolejkach na festiwalach w Kazimierzu, czy Nowych Horyzontach, zasługuje na takie kino.
Oczywiście, w zdrowej kinematografii powinny istnieć oba te modele kina. Ale coś musi być priorytetem. Jeśli nie chcemy zmarnować potencjału, jakie polskie kino pokazało w tym roku, powinno nim być rozwijanie talentów takich twórców jak Barczyk, czy Szumowska.
Jakub Majmurek