Debiutuje pan na 36. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w roli dyrektora artystycznego. Pierwsza poważna decyzja jaką pan podjął wywołała wiele skrajnych emocji - do konkursu głównego trafiło tylko dwanaście filmów. Czy pana zdaniem to był słaby rok dla polskiego kina?
To był dobry rok dla polskiego kina. Nie zgadzam się z tym "tylko" dwanaście. Jeśli za najlepsze polskie filmy, które mogą ubiegać się o główne nagrody festiwalu, można było uznać tuzin produkcji, to jest to bardzo porządny wynik. Liczba filmów nie była założona z góry. Wynikła z zapowiadanej przeze mnie ostrzejszej selekcji zgłoszonych filmów. Tych dwanaście moim zdaniem udało się twórcom, czyli innymi słowy oglądając te filmy miałem wrażenie, że reżyserom udało się zrealizować zamierzony cel. Ktoś pytał mnie, czy to 12 arcydzieł. Oczywiście nie ma na świecie kinematografii, która produkowałaby 12 arcydzieł. Większość krajów nie produkuje nawet jednego arcydzieła rocznie, co widać po festiwalach filmowych, gdzie od lat mówi się, że czas arcydzieł jakby minął. Ale mamy dwanaście dobrych, spełnionych filmów, które możemy obejrzeć i pokazać na świecie. To naprawdę niemało.
W konkursie głównym znalazły się filmy docenionych już reżyserów, takich jak Jerzy Skolimowski, Antoni Krauze czy Lech Majewski. Filmy tych twórców nie potrzebują już promocji, czy nie lepiej - wzorem ubiegłych lat - dać więcej miejsca debiutantom? A jeśli chce pan promować także filmy uznanych twórców, to dlaczego w konkursie głównym zabrakło najnowszego filmu Agnieszki Holland, Małgorzaty Szumowskiej, Marka Koterskiego czy Jacka Bromskiego?
Nie zakładam, że komukolwiek należałoby dać więcej miejsca. Gdynia nie jest festiwalem żadnego z pokoleń filmowych. Konkurs Główny to miejsce dla filmów po prostu najbardziej udanych. Ale pamiętajmy, że jest on także uzależniony od tego, jakie filmy są zgłaszane na festiwal. Małgorzata Szumowska nie zgłosiła swojego filmu, bo planuje jego premierę na jednym z festiwali międzynarodowych. Agnieszka Holland zgłosiła, ale w związku z wymaganiami festiwalu w Wenecji musiała zgłoszenie wycofać. Jacek Bromski także wycofał film przed końcem selekcji. Marek Koterski po prostu nie zdążył z filmem na Gdynię.
Jakie są dla pana wyznaczniki dobrego kina?
Jest ich bardzo wiele. Niektóre potrafią się nawet z dnia na dzień zmieniać. Spośród tych niezmiennych cech: film musi poruszać, musi przemawiać do nas na poziomie emocji. Po zakończeniu powinien w nas zostawać, nie dawać spokoju, zmuszać do przemyślenia. Nie wymagam od kina doskonałości technicznej, bo znam filmy wycyzelowane do ostatniej klatki filmowej, a jednocześnie puste i zimne. Znam też filmy nakręcone niechlujnie, które na długo mnie poruszyły. Bardzo lubię, kiedy film świadomie operuje formą. Dziś widzowie wiedzą dużo więcej o języku kina, czy o konwencjach filmowych i inteligentni reżyserzy grają z widzem ze świadomością, że wszyscy wiemy, w co się bawimy za kamerą i przed ekranem. Takie kino pojawia się w Polsce rzadko. Wydaje mi się, że jestem też wyczulony na ekranowy fałsz - na nieżyciowy dialog, niewiarygodne zachowanie postaci, naciągane historie. Udany film nie wyrywa mnie z seansu nagłym wrażeniem, że nie wierzę w daną postać, czy w podany dialog. Litanię cech dobrego kina można tutaj wydłużać i zawsze będzie ona za krótka. Może dlatego, że w ostatecznym rozrachunku o sukcesie filmu świadczy jakiś czynnik X - coś, co powoduje, że drgnęła w nas dusza i poprzez ekran poczuliśmy nić porozumienia z twórcą. A tego nie da się przecież nazwać słowami.
Od kiedy zaczął pan kierować gdyńskim festiwalem mówi się o rewolucji. Dlaczego gdyński festiwal tak bardzo pana zdaniem potrzebuje zmian?
Dlatego, że przestał nadążać za tempem rozwoju polskiej kinematografii. W ciągu kilku lat prawie podwoiliśmy produkcję. Festiwal musi zatem odsiewać filmy, żeby pokazywać wszystko co najlepsze, a nie wszystko w ogóle. Kiedyś filmów było za mało na selekcję. Dziś jest ich zbyt wiele na prezentację wszystkiego. W ostatniej dekadzie, dzięki DVD, wychowało się także nowe pokolenie widzów przyzwyczajonych do tego, że kiedy chcą, mają kontakt z twórcami - dzięki ścieżkom komentarza reżyserskiego, dzięki specjalnym dokumentom na DVD itp. Festiwal również powinien za tym nadążać, umożliwiając widzom częstsze spotkania z twórcami, wyjaśniając im jak powstaje kino itd. Wydaje mi się, że nowoczesny festiwal musi przyglądać się nie tylko temu, czego oczekuje branża filmowa, ale i temu, czego oczekuje widz. W przypadku Gdyni to szczególnie delikatna materia, bo festiwal uchodził zawsze właśnie za wydarzenie branżowe. Mam jednak nadzieję, że uda się w tym roku zasygnalizować, że nie jest to wydarzenie hermetyczne i każdy wielbiciel kina, który chciałby w festiwalu wziąć udział, może to zrobić.
Jakie zmiany zamierza pan jeszcze wprowadzić?
Jest ich chyba za wiele, żeby o tym prosto opowiedzieć. W tym roku te zasadnicze zmiany to ostrzejsza selekcja, międzynarodowe jury, więcej spotkań, więcej warsztatów i lekcji mistrzowskich. Mam już także plany na przyszłe lata, ale nie ma sensu mówić o nich w przeddzień tegorocznego festiwalu. Najpierw trzeba sprawdzić, co dobrze zagra w tym roku i czy moja propozycja dla festiwalu zostanie oceniona pozytywnie. Cel nadrzędy to sytuacja, w której festiwal w Gdyni będzie nie tylko witryną dla najlepszych filmów danego roku, nie tylko miejscem częstszych spotkań z twórcami, ale i miejscem, które wpływa na poziom filmów, których jeszcze nie wyprodukowano. Ale pomysły na to, jakim sposobem chcę osiągnąć ten ostatni cel, na razie zachowam w tajemnicy.
Z Michałem Chacińskim rozmawiała Magdalena Zaliwska
Więcej o festiwalu dowiesz się TU.