Ponieważ po lipcowej premierze na komputery osobiste w Polsce (premiera konsolowa miała miejsce pół roku wcześniej) zrecenzowały grę już wszystkie możliwe media, warto przyjrzeć się temu zjawisku pod odmiennym kątem. Przy tak wielkiej popularności i perfekcyjnym wykonaniu należy zastanowić się, czy nie zbliża się ona już w kierunku interaktywnego filmu.
Nie bez kozery studio BioWare, które zajmuje się produkowaniem cRPG („computer role-playing games”) już od kilkunastu lat, od razu zaplanowało całą trylogię. Z ich doświadczeniem – są autorami przynajmniej kilku pozycji kultowych, jak „Baldur’s Gate”, „Neverwinter Nights” czy „Star Wars: Knights of the Old Republic” - można pokusić się o produkcję na miarę „Piratów z Karaibów”.
Interaktywny film
Zasadnicza różnica polega zapewne na gażach. W grze nie występują aktorzy, nie trzeba produkować gigantycznych scenografii, a nagminnie wykorzystywana w nowych filmach komercyjnych grafika komputerowa jest w tym wypadku naturalnym środkiem wyrazu.
Oczywiście aktorów zatrudniono do podkładania głosów i wykonano to na wysokim poziomie. Nad wykonaniem każdej ze scen pracował reżyser (Casey Hudson), kierujący sztabem grafików i mini-scenarzystów (zajmujących się poszczególnymi partiami akcji). Natomiast niepodlegający zmianom zrąb fabuły rozpisał jeden człowiek – Karpyshyn Drew.
Fabuła interaktywnego filmu „Mass Effect” jest typowa dla gatunku kosmicznych oper i czerpie z tradycji „Gwiezdnych wojen” czy „Battlestar Galactica”. Pojawiają się w niej wątki związane z kolonizacją kosmosu przez ludzi, nietolerancją międzygatunkową i złowrogą sztuczną inteligencją (jak w „Matriksie”). Za oryginalne można przyjąć umiejętne powiązanie wydarzeń gry z nieodległą przyszłością. Wydarzenia mają miejsce za trochę ponad 150 lat i ludzie tego czasu są nam jeszcze kulturowo bliscy.
Uniwersalny hamburger
Co prawda, najbliżsi kulturowo są oczywiście do obywateli Stanów Zjednoczonych, ale to koszt, na który godzą się chyba wszyscy fani wysokobudżetowych produkcji Hollywood. Choć na dokładkę – znowu ratujemy świat. Tym razem jednak ratujemy nie tylko ludzkość (już zjednoczoną), ale także wszystkie pozostałe gatunki żywych istot, przed jednoznacznym złem w postaci niebiologicznych istot zwanych „Żniwiarzami”.
Można wybrzydzać, ale przecież „Piraci z Karaibów” także nie stawiają odbiorców przed wielkimi dylematami moralnymi, a każdy wie, że ma do czynienia z dziełem wielkim. Przynajmniej jeśli chodzi o wpływy z kas. No, główny bohater „Mass Effect” nie jest może Jackiem Sparrowem granym przez Johnny’ego Deppa, ale za to jest o wiele bardziej poprawny politycznie.
W grze można prowadzić bohatera lub bohaterkę, każdej rasy, ale nie sposób w udostępnionym edytorze zmontować postać „stricte” białą. Poprawność została jednak wymyślona przez marketingowców i w momencie sprzedaży sprawdza się przecież świetnie. Szkoda tylko, że grafika nie pozwala jeszcze na rozwiniętą mimikę, wobec czego przez większość czasu nasze „alter ego” ma wyjątkowo zacięty wyraz twarzy, nawet w finałowym momencie tryumfalnego unoszenia kącików ust trudno dojrzeć zęby.
Masa efektu
Oskarżanych o słabą grę aktorów można w tym wypadku zawsze usprawiedliwić i przypomnieć, że nie istnieją. Na szczęście reszta interaktywnego filmu „Mass Effect” nie potrzebuje usprawiedliwień. Wykonany został na najwyższym poziomie, a możliwość kierowania losami bohatera jedynie poszerza rozrywkę.
Wybór wyglądu postaci to tylko pierwszy z efektów specjalnych zastosowanych, żeby widz mógł sam być bohaterem. Dochodzi do tego możliwość budowania relacji z fikcyjnymi postaciami gry. Z trzema można nawet nawiązać romans, zwieńczony ujęciami „prawdziwego romansu”, co nie jest wcale taką nową sztuczką w grach cRPG, nie wspominając o hollywoodzkim kinie.
Co prawda, gdyby Alexandre Dumas ojciec mógł żyć w naszych czasach zapewne zachwyciłby się możliwościami romansu dla mas. Teraz nie tylko możemy przeczytać, ba, zobaczyć przygody d’Artagnana, ale także samemu ich doświadczyć – oczywiście, w osobie komandor/-a Shepard/-a.
Bo poczuć się w jego skórze można także dzięki wolności wyborów. Dosyć ograniczonej, niestety. Niezależnie czy będziemy zgrywali twardziela, czy idealistę i społecznika, w każdej sytuacji będziemy na pierwszym miejscu stawiać pozycję „ludzkości” na arenie międzyplanetarnej i jej dobro.
Ostatnim efektem, potwierdzającym filmowość produktu BioWare jest wyjątkowa dbałość o zanieczyszczenie obrazu. Tak, graficy odkryli, że pokrycie ekranu drobnoziarnistą fakturą cieni pozwoli ukryć ewentualną kanciastość tekstur (i tak trudno zauważalną). Efektowność domyka prawdziwie epicka muzyka.
Zapoznany bohater
Jednak oceniając ten film w kategoriach dobrze skrojonego przekazu motywacyjnego, łatwo stwierdzić, że został wykonany doskonale. Są trudne wybory, przeciwności, wrogowie i praca zespołowa, dyskusje motywacyjne, a nawet burze mózgów. Wszystko zmierza do efektownego końca. Nie wykraczając poza standardy narzucane przez kino komercyjne „Mass Effect” utrzymuje się w górnej warstwie, a na pewno staje na poziomie „Gwiezdnych wojen”.
Co więc przeszkadza w traktowaniu gry o rozwiniętej fabule jak prawdziwego filmu? Brak aktorów? Filmy animowane ich nie mają. Mało ambitne wątki? „Piraci z Karaibów” czy „Gwiezdne wojny” mają równie epickie fabuły jak „Mass Effect” czy „Fallout” (któremu brakowało jedynie oprawy wizualnej).
Co więc przeszkadza im w zdobywaniu nagród na światowych festiwalach filmu? Czyżby różnica polegała jedynie na szerokości ekranu? Środkach dystrybucji? A może interaktywność wyklucza właściwy odbiór? To, że gra nie odgrywa siebie samodzielnie i z dystansu, jak spektakl albo film, lecz za każdym razem trzeba być jej bohaterem?
Mikołaj Golubiewski