Akcja najnowszej powieści Włodzimierza Kowalewskiego „Excentrycy” rozgrywa się pod koniec lat 50. ubiegłego wieku. W opustoszałym Ciechocinku powstaje jazzowy big band. Jego członkowie, mając jeszcze w oczach dramat niedawnej wojny, osaczeni nędzą i szarzyzną teraźniejszości, postanawiają mimo wszystko grać swing.
Włodziemierz Kowalewski (ur. 1956) uznawany jest za jednego z ciekawszych polskich prozaików ostatniego dziesięciolecia. Na co dzień mieszka i tworzy w Olsztynie. W 1981 roku zadebiutował tomikiem poezji „Idę do Ciebie spod sklepionego łuku bramy”. Pierwsze swoje opowiadania opublikował na początku lat 90. Szerszy rozgłos zyskał w 1998 roku, za sprawą wydanej wówczas książki „Powrót do Breitenheide”. Powieść była nominowana do Nagrody Literackiej NIKE.
Kolejna książka Kowalewskiego, nosząca tytuł „Bóg zapłacz!” (2000), zyskała również przychylne głosy krytyki i cieszyła się sporą popularnością wśród czytelników. Akcja pierwszej polskiej powieści o Erze Wodnika rozgrywa się w latach czterdziestych XXI wieku. Publikacja zdobyła nominację do NIKE, uhonorowana została nagrodą Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych, a jej przekładem mogli się cieszyć czytelnicy na Węgrzech.
W 2003 roku ukazał się zbiór opowiadań Kowalewskiego „Światło i lęk. Opowiadania starej daty”. Pisarz podjął w nim temat nostalgii, tęsknoty za dobrymi, utraconymi na zawsze czasami. W tym samym roku otrzymał Nagrodę im. S.B. Lindego. Ostatnia powieść Kowalewskiego „Excentrycy” zyskała bardzo przychylne opinie krytyki, choć niektóre środowiska uznały ją za kontrowersyjną. Niedawno Kapituła Literackiej Nagrody Warmii i Mazur ogłosiła „Excentryków” najlepszą książką roku 2007.
Włodzimierz Kowalewski, fot. J. Kowalewska
Z Włodziemierzem Kowalewskim o powieści „Excentrycy” rozmawia Andrzej Burgoński.
Skąd w Pana książkach upodobanie do wspominania dawnych czasów? Po opowiadaniach "Światło i lęk" temat przeszłości powraca znowu w „Excentrykach”...
Moje opowiadania i powieści nigdy nie były „wspominaniem”. Jak można wspominać coś, czego się z naturalnych powodów samemu nie doświadczyło? Popełniłem zresztą także „Bóg zapłacz!”, którego akcja rozgrywa się w przyszłości, w roku 2047. Piszę po prostu uniwersalną opowieść o ludzkich losach, umieszczam je w różnych kontekstach, wobec rozmaitych sytuacji, opisuję przeżycia, zachowania, sposoby myślenia, charaktery. I ta opowieść jest zawsze współczesna, podkreślam: zawsze. Zarówno wtedy, kiedy piszę o romantyku Zygmuncie Krasińskim, o Grzegorzu Słupeckim, zramolałym czterdziestolatku z początku lat 90. czyli okresu tzw. „transformacji”, czy o wizycie Tomasza Manna w Olsztynie, której naprawdę nie było. Pytając o „upodobanie do przeszłości” właściwie poruszył Pan problem nie tyle literatury, co naszej dzisiejszej krytyki literackiej. To właśnie grupka wpływowych krytyków, uważających się za „ostrych”, bezkompromisowych, bardzo nowoczesnych, od kilku lat z powodzeniem wpaja przekonanie, że literatura powstająca „teraz” musi dotyczyć wyłącznie teraźniejszości. Jeden z nich użył nawet gdzieś sformułowania w rodzaju: „nieważne, czy powieść dobra, czy zła, ważne – że współczesna”. To są absurdalne i parafiańskie poglądy, cienkie popłuczyny po postmodernistach; Lyotardzie, może Merleau-Pontym… Ale właśnie tam przyczepiono mi etykietkę pisarza „staroświeckiego”, bez sensu grzebiącego się w przeszłości i bojącego się wychylić na świat. Wracając do „Excentryków”… Akcję powieści umieściłem w roku 1957., ponieważ chciałem pokazać korzenie narastającego w Polsce następnych dziesięcioleci poczucia zapaści cywilizacyjnej i odstawania od świata, degradacji języka, izolacji, kompleksów wobec Zachodu. Misja Fabiana, mojego bohatera, polega na walce z tymi zjawiskami; walce za pomocą swingowej muzyki i innego stylu życia, rzecz jasna.
Czy w książce nie idealizuje Pan trochę czasów przedwojennych? Faktycznie, za Gomułki nie było aż tak wspaniale, chociaż akcja powieści przypada na początek tak zwanej „małej stabilizacji”. Czy jednak rzeczywistość Polski sanacyjnej była aż tak różowa?
A cóż takiego ja tam idealizuję? Że ci, których było stać, jeździli do kurortów i bawili się w dancingach? Że moja bohaterka Wanda, znana dentystka, miała piękne mieszkanie we Lwowie, lubiła modne stroje i przystojnych mężczyzn? Że były wtedy porządne restauracje a w nich dobre jedzenie? Albo że Reichman, zblazowany inteligent rodem jakby z esejów Bolesława Micińskiego, plótł polityczne bzdury i wielbił „prostoduszność” Stalina oraz Hitlera – „mocnego człowieka Europy”? To jest idealizacja? Tę niby nadmierną „różowość” obrazu Dwudziestolecia w „Excentrykach” wymyślił sobie recenzent „Gazety Wyborczej”, powtarzając, w gruncie rzeczy, brednie PRL-owskiej propagandy na temat „sanacyjnej Polski”, gdzie miał panować terror kapitalistów i obszarników, a zwykli ludzie żywili się pokrzywami i mieszkali w ziemiankach. Mówiąc poważnie – przedwojenną Polskę idealizowało w PRL samo społeczeństwo, a im bardziej zaawansowany był „realny socjalizm”, tym większa idealizacja. Dla wielu obywateli PRL-u II. Rzeczypospolita była punktem odniesienia, symbolem normalności, suwerennym państwem z mocną walutą, gdzie wszystko funkcjonowało, jak należy. Zapominano przy tym o autorytaryzmie władzy, waśniach narodowych, kontrastach ekonomicznych. Sam jako dzieciak słyszałem wygłaszane niekiedy, wcale nie ironicznie, teksty typu: „Przed wojną, panie, to było życie!” albo „Przed wojną, panie, to było powietrze! Jak się napompowało rower, trzymało pięć lat!”
Nylonowe pończochy, mydło „Palmolive”, czekolady „Cadbury” czy w końcu kultowa kawa „Nescafe” - symbole dobrobytu Zachodu zestawia Pan celowo z szarą rzeczywistością Polski lat 50. Czy skala tych kontrastów nie jest w książce zbyt przesadzona? Być może Fabian nieco przesadza w swoich opowieściach o Zachodzie?
Dla przeciętnych mieszkańców PRL-u synonimem Zachodu nie była wtedy zachodnia demokracja, powieści Camusa, jazz czy filmy Felliniego, ale właśnie rzeczy, ich obfitość, łatwy do nich dostęp. Nie ma co się dziwić, żyli w ustroju braków rynkowych, kolejek, mordęgi zdobywania wszystkiego, co potrzebne człowiekowi. Tęsknili za elegancją, jakością, możliwością wyboru, bez własnej winy popadając przy tym w śmieszność. „Nesca” to świetny przykład. Zwykła kawa rozpuszczalna, kupowana od szczęściarzy mających krewnych w Anglii, stała się u nas towarzyskim sznytem. Jej ceremonialne picie, a przedtem pełne namaszczenia ucieranie z cukrem, podpatrzyłem na jednym z filmów z epoki. W latach 50. partyjni propagandyści wpadli na pomysł, żeby urządzić wystawę szydzącą z ohydy zachodniego, konsumpcyjnego stylu życia. Frekwencja przeszła wszelkie oczekiwania, ale nie z powodów, o jakich marzyli organizatorzy. Na tę słynną ekspozycję, bodajże do Pałacu Kultury, drzwiami i oknami waliły tłumy, żeby z bliska zobaczyć butelki coca-coli, oglądać jakieś, zgromadzone tam, reklamowe gadżety i słuchać swingu puszczanego z głośników, pewnie ku jeszcze większemu zgorszeniu. Skutek więc osiągnięto odwrotny i na pewno ktoś z „towarzyszy” dobrze dostał za to po uszach. Sam pamiętam lata 60. i 70., kiedy różne przedmioty „stamtąd” – czasopisma na błyszczącym papierze, płyty, plakaty z zespołami rockowymi były wręcz obiektami kultu, a zwyczajne śmieci - puszki po napojach, pudełka po papierosach, ustawiano na półkach albo przypinano do słomianki nad łóżkiem jako ozdobę. Nie ma co się dziwić, były jakby kawałkami mitycznej, dalekiej i niedostępnej planety. Fabian nie przesadza. Bardzo zdziwiony odpowiada po prostu na pytania, jakie mu wszyscy naokoło zadają – o telewizję, magazyny z butami, polską szynkę na eksport, gatunki herbaty. Dostrzega w tym coraz większy kompleks cywilizacyjny, tęsknotę, niewątpliwie też zazdrość. Sam też wiele lat później z zazdrością wysłuchiwałem podobnych opowieści znajomych, którym udało się wyjechać do Niemiec Zachodnich czy do Szwecji. Dziś trudno to zrozumieć, zwłaszcza młodym ludziom, ale trzeba o tym pamiętać.
W Pana pisarstwie najważniejszy jest człowiek, traktowany zazwyczaj od strony wnętrza lub pod kątem problemów, jakim musi sprostać. Jakie zagrożenia i przeciwności losu towarzyszą bohaterom „Excentryków”?
Wszyscy, każdy na swój sposób, przeżywają niezawiniony konflikt tragiczny: nie godzą się na rzeczywistość, którą zafundowała im historia, ale muszą w niej żyć, nie mają innego wyjścia. Bayerowa, dawniej impulsywna, łaknąca uczuć kobieta, właścicielka pensjonatu, wulgarnie demonstruje pogardę dla realiów PRL-u, Fabian Apanowicz działa na zasadzie nowotworu, stara się przystosować po to, żeby obezwładniać, po kawałeczku zżerać od środka, dr Vogt na przekór ekspansywnym ideologiom szuka spokoju, zacisznego miejsca i tylko bezradnie narzeka na to, co widzi dookoła… Co bohater, to inna wrażliwość, inne zachowania i cele. Zagrożenia po 1956 roku dotyczyły przede wszystkim dusz, sumień, wnętrza – to szarzyzna i minimalizm życia, tępienie wszelkiego indywidualizmu, urawniłowka szumnie nazywana „zasadami moralności, etyki socjalistycznej”. Kto był inny, zwracał uwagę, budził podejrzenia, władze świetnie wykorzystywały ludzką małostkowość, zawiści – przypomnę choćby oficjalne kampanie przeciw „bikiniarzom”, czyli młodzieży chcącej ubierać się kolorowo i żyć na luzie. W „Excentrykach” np. młody kontrabasista Pobijak jest takim bikiniarzem…
Fabian Apanowicz powraca z emigracji do kraju. Osiada w Ciechocinku i zakłada jazzowy big band. W książce stawia Pan pytanie, czy wolno bawić się i śmiać, mając przed oczami jeszcze okrucieństwa niedawnej wojny, gdy rzeczywistość wokół nie nastraja optymizmem. Czy muzyka, realizacja własnych pasji lub kreowanie mitów mogą być ucieczką przed przeszłością?
Może nie są to pytania postawione przeze mnie, dziś na szczęście nie trzeba w Polsce stawiać takich pytań, ale z pewnością ludzie w tamtych czasach musieli przeżywać tego rodzaju dylematy. Chociaż – czy ja wiem? Może nie? Może tylko nam się tak wydaje zgodnie z logiką normalnego życia w normalnych warunkach? Moja Matka, która musiała opuścić swój dom w Nowej Wilejce pod Wilnem i osiąść w Olsztynku na Mazurach, opowiadając o pierwszych latach po wojnie przede wszystkim wspomina huczne zabawy w gronie takich samych poranionych rozbitków, którzy stracili wszystko, co mieli, stracili najbliższych… Pan sobie wyobraża? Obce, na wpół jeszcze zaludnione miasteczko i tańce do białego rana w auli poniemieckiego gimnazjum w gotyckim zamku – to dopiero musiała być atmosfera! Mimo potworności wojny chyba mało kto chciał żyć w żałobie, a już na pewno nie młodzi. To znany i opisywany od lat ludzki mechanizm obronny. Wandę, Fabiana, Stypę, Habertasa i innych moich bohaterów muzyka ocaliła, można powiedzieć - odbudowała. Sztuka ma moc ocalania człowieczeństwa nie tylko przed złą przeszłością. Także przed złą teraźniejszością. Dlatego tak bardzo jest potrzebna.
Schorowana kobieta o stłumionej seksualności, ulegająca nagle niewybrednemu osobnikowi płci przeciwnej, stroiciel fortepianów, dostrzegający w każdym pisarzu pederastę... czy to obrazy typowe dla Polski tamtych lat? Kraj przedstawiony na kartach Pana książki trąci trochę zaściankowością i brakiem tolerancji...
A nie był zaściankowy i nietolerancyjny? Wydaje mi się, że w czasach PRL-u, zwłaszcza do połowy lat 50. – o wiele bardziej niż przed wojną. Władze oficjalnie zwalczały wszystko, co nie mieściło się w obyczajowym kanonie importowanym ze Związku Radzieckiego – styl bycia, modę, muzykę, gusty, nie mówiąc już o poglądach. Nietolerancja była wręcz wpisana w ten ustrój. Niestety, świetnie się to przekładało na zachowania społeczne, usprawiedliwiało krytykowanie i urąganie wszelkiej odmienności, po cichu traktowane jako przyzwolenie, aby „dołożyć” temu, kto „się wywyższa”, kto być może pod jakimś względem „ma lepiej”. Przypomina mi się proroczy pod tym względem opis Wańkowicza z „Opierzonej rewolucji”, pierwszego polskiego reportażu o Związku Radzieckim. Kiedy w latach 30., w Moskwie, wsiadł do tramwaju, zauważył, że ludzie nagle odwracają się od niego, rzucają pod nosem obelgi, niektórzy plują na jego widok. Wszystko dlatego, że miał na głowie kapelusz – atrybut burżuja. Niewiele się to zmieniło nawet w dzisiejszej demokratycznej rzeczywistości, a przynajmniej nie na wszystkich piętrach społecznych. Mogliby o tym sporo powiedzieć np. ciemnoskórzy koszykarze grający w naszych klubach. Nie wspomnę już o fobiach antyżydowskich, homofobiach itd. Jest jeszcze coś. Biskup Pieronek świetnie nazwał to cechującą wielu ludzi „psychologiczną potrzebą potępień i zgorszeń”. W mojej powieści właśnie Zuppe, o którym Pan wspomniał, jest tego przykładem. Mnóstwo ludzi czerpie satysfakcję z moralizowania, wytykania, piętnowania, wyrażania oburzenia wobec innych – nawet jeśli argumenty są głupie, demagogiczne albo zmyślone. Także i dziś. Wystarczy popatrzeć w telewizor albo poczytać niektóre gazety. Czy to kompensowanie własnego zła złem innych? Czy tylko zwykła obłuda? A może patologiczna złośliwość? Co do Wandy, owej „kobiety ulegającej”… Mało kto zechciał zauważyć proste prawdy płynące z jej miłosnej historii. Pewien postępowy recenzent, którego nigdy nie podejrzewałbym o pruderię, komentował ten rozdział nieomal ze świętym oburzeniem, prawie że zarzucając mnie i mojej bohaterce perwersję seksualną. Tymczasem chodzi o kwestie powtarzane z uporem przez pokolenia pisarzy i poetów od czasów biblijnych – że prawdziwa miłość wymaga oddania i poświęcenia, że niekoniecznie kojarzy się wyłącznie z czymś pięknym i przyjemnym, wreszcie – że jest jedynym antidotum na marność i ból tego świata. Pamiętajmy też przy tej okazji, że literatura to metafora, że nie można jej czytać tylko dosłownie, jak instrukcji obsługi telefonu komórkowego.
Na ile ważne było dla Pana wierne oddanie klimatu tamtych czasów, scenerii Ciechocinka lat 50? Niektóre sceny w powieści wydają się być dość surrealistyczne. Czasem ma się wrażenie, że dbałość o szczegóły ustępuje baśniowej i mitycznej atmosferze powieści.
To jest dla mnie bardzo ważne. Staram się być wiernym szczegółom, bo to one decydują o „soczystości” opisywanych scen, konkretyzują je, uwiarygodniają w oczach czytelnika. Od „zawsze” interesuje mnie historia życia codziennego – prasa z różnych lat, dawne marki i firmy handlowe, produkty, opakowania, reklama itd. Jeżeli w „Excentrykach” opisuję np. okładki „Przekroju” z 1957. roku, to rzeczywiście takie właśnie były, jeżeli piszę o pudełku luksusowych, najdroższych wówczas polskich papierosów „Belweder”, to jego wygląd jest zgodny z autentycznym. Rzadko wprowadzam fikcję na tym polu, właściwie tylko wtedy, gdy inaczej nie mogę. Nie wiem, co Pan ma na myśli pytając o surrealistyczne sceny?
Na przykład scenę z diabłem, w piwnicy u Habertasa.
Tak. Diabeł okazuje się kozłem, zwykłym śmierdzącym capem, który uciekł gdzieś z zagrody i buszował po podwórkach. Nie ma tu nic wspólnego z surrealizmem. To wyśmianie mitu o dziejowym fatalizmie prześladującym Polaków i powtórzenie wcale nieodkrywczej prawdy, że prześladuje nas zupełnie co innego…
„Excentrycy” stali się lekturą lata, czytaną na antenie Dwójki – Polskie Radio. Jak Pan sądzi, czy to dobry czas na sięgnięcie po tę książkę. A może powinno się ją czytać po sezonie, najlepiej gdzieś w jakimś wyludnionym kurorcie, choćby Ciechocinku?
Może… Większość miejsc, które opisuję, istnieje naprawdę. Choćby wielki, eklektyczny hall Łazienek nr 4., gdzie po raz pierwszy wystąpił bigband Fabiana, mieszkanie Modesty - willa „Konstancja” ze szklaną piramidką na dachu, budynek przedwojennej restauracji „Europa”, oczywiście także parki i obiekty powszechnie znane z pocztówek. Jednak niektórych czytelników mocno irytuje konfrontowanie rzeczywistości literackiej z tą prawdziwą, fizykalną. Twierdzą, że to brutalne sprowadzanie na ziemię, zabójstwo dla wyobraźni. Nie wiem, czy mają rację, czy nie. Ja to lubię, bo to trochę tak, jak przeżywanie snu z otwartymi oczami. Mimo wszystko - na czytanie książek dobry jest każdy czas, a miejsce nie ma żadnego znaczenia.