To zaskakujące jak mało wiemy o naszych sąsiadach! Niewiele jest osób, które potrafiłyby wymienić chociaż jednego współczesnego pisarza słowackiego. Poniekąd usprawiedliwieniem tej fatalnej niewiedzy był fakt, że rzeczywiście tłumaczenia z języka naszych południowych sąsiadów ukazywały się bardzo rzadko. W dodatku książki te wychodziły nakładem mniejszych wydawnictw – W misji idealnej czystości Michała Hvoreckiego ukazało się w „FA-arcie”, Wiecznie zielony Pavla Vilikovskiego wydało Towarzystwo Słowaków w Polsce. O ile nieznajomość cyberpunkowego Hvoreckiego i rozliczeniowego Vilkowskiego jest wybaczalna, pominięcie książki Václava Pankovčína Marakesz byłoby dużym błędem.
CHCESZ WIĘCEJ KULTURY? POSŁUCHAJ SERWISU!
To pierwsze - i od razu należy zaznaczyć że znakomite – tłumaczenie tego autora w Polsce. Na wydany przez „Czarne” tom składają się dwie części: opublikowany w 1994 roku Marakesz oraz o dwa lata późniejsze Trzy kobiety pod orzechem. Tłumacz obydwu części – Jacek Bukowski – znakomicie oddał specyfikę języka, którym posługują się bohaterowie Pankovčína. Jest to język mieszkańców wschodniej Słowacji, o specyficznej intonacji i słownictwie odzwierciedlającym wpływy rusińsko-ukraińskie. Bukowski, za Pankovčínem, pisze więc o „ufonach”, „ustrojstwach”, „godoniu”. A napis z transparentu, który przygotował sobie jeden z bohaterów, Sandokan, tłumaczy następująco: „Sandokan z Marakeszu tysz kocha naszygo premiera i go popiera. Naszygo wodza nie domy sobie odebrać!”. Zresztą bohaterowie doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo ich mowa odróżnia się od języka ogólnosłowackiego: „Ty durak, żadnej mowy nie znosz. Nawet po słowacku nie umiesz akuratnie godoć. I teraz nijok cię nie rozumieją”. Bo Marakeszania to nie Słowacy. Ich identyfikacja jest lokalna, myślą o sobie jako o „wschodniakach”. Ich ojczyzną jest ten skrawek ziemi, gdzie wszyscy mówią podobny językiem, a dzień rozpoczyna się od wypicia piwa z bororo albo kieliszka palinki.
Tytułowy Marakesz to miejscowość we wschodniej Słowacji, najdalszy i najdzikszy wschód, jaki można sobie wyobrazić. Tylko tam można było spotkać Fitia, człowieka, który szybko chodził („fit - i już go nie było”), Janko Fuja, który głosił nadejście końca świata, człowieka, który budował arkę Noego, oraz chłopa, który zaszedł w ciążę i urodził beczkę piwa. Pankovčín z niezwykłą nonszalancją przeplata lokalność zwyczajów, przekonań, mowy z wpływami „z wielkiego świata”. Z humorem rysuje marzenia i wyobrażenia Marakeszan o otaczającym ich świecie. Jak w opowieści o Piszcie Pierdzieju, który się skumplił z ufonami. Przybysze zaprosili go na swój statek. A tam „(…) technika ogromna. Same telewizory, guziczki, światełka, wajchy. No, straszny szpan. I stół ogromny, a na nim palinka, papierosy, wino jakieś francuskie, kiełbasa, salceson, pasztetowa, kanapeczki, anchois, ryby i wszelakie dobroty morskie, torty, pierniki, pieczona świnia, banany, pomarańcze…Wszystko, wszystko tam było. A ten największy – musi, że jakiś kierownik – gada: Proszę kosztować, panie Pierdziej”.
Marakesz Pankovčína to prawie koniec świata. To Słowacja zaściankowa, ludyczna, rubaszna. Niewielu autorom udaje się ta sztuka – nakreślić sylwetki bohaterów bynajmniej nie bez wad – a mimo to ukazać tak ogromne pokłady sympatii względem ich. Pankovčín kocha swoje postacie. Rozumie ich świat, rozumie źródła ich przekonań – co nie znaczy, że się zawsze z nimi zgadza. Wyrazem sceptycyzmu jest częste stosowanie ironii, o czym najdobitniej świadczą fragmenty, opisujące sympatie polityczne bohaterów. Wszyscy oni stoją jak jeden mąż za wodzem, człowiekiem z ludu. Owym nie nazwanym po imieniu uwielbianym premierem jest oczywiście populista Vladimír Mečiar, przewodniczący Partii Ludowej. Jedynie słowa krytyki pod jego adresem wkłada autor w usta postaci pochodzącej z zewnątrz, z Wielkiego Miasta (to oczywiście Bratysława) – kuzynki Simony. Charakteryzuje ona premiera w zwięzły sposób: „prymityw i demagog”. „Wszystkim ulżyło. Odetchnęli. Co prawda żaden z nich nie wie za bardzo, co miała na myśli, ale: Simona jest kształcona, używa obcych wyrazów. Teraz wszyscy zebrani kombinują, co też te słowa mogą znaczyć. Na pewno coś wyjątkowego. Jak cały premier.” Po informacjach o odwołaniu premiera Sandokan, lew Marakeszu, jedzie do Bratysławy aby bronić premiera (niebagatelnym wabikiem jest także możliwość odwiedzenia Simony w internacie. W stolicy przeżywa historię jak z Wystarczy być Kosińskiego – przypadkiem dostaje posadę przypałacowego ogrodnika i pensję, o jakiej się mu w Marakeszu nie marzyło. Po trzech tygodniach idylla się kończy, a Sandokan po wielu perypetiach wraca na wschód.
Książka Pankovčína należy do kręgu „literatur małych ojczyzn”, kreuje autonomiczną przestrzeń, gdzie nowoczesność styka się z głęboko zakorzenionymi obyczajami i śladami archetypów. To także miejsce styku wielu kultur: Rusinów, Słowaków, Węgrów, Żydów, Cyganów, Polaków, Niemców. Marakesz w ujęciu słowackiego autora to kolejna – obok na przykład Kassy (Koszyc) Sándora Márai – próba mitologizacji konkretnego regionu Słowacji, uchwycenia jego specyfiki, wykreowania przestrzeni identyfikacji. Warto zauważyć, że na gruncie filmowym – szczególnie w dokumencie – takie starania są chyba jeszcze bardziej widoczne. Świadczą o tym na przykład filmy Petera Kerekesa, który konsekwentnie w centrum swoich zainteresowań stawia Koszyce, czy też Marko Škopa, który stał się piewcą regionu Šariš. Warto sięgnąć po Pankovčína jeszcze z jednego powodu – mało która lektura da nam tyle czytelniczej satysfakcji, czystej przyjemności obcowania ze znakomitą książką, co Marakesz.
Ewa Ciszewska
Václav Pankovčín, Marakesz, tłum. Jacek Bukowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2006.