Jego autobiografia skupia się na przedmiotach, przemówienie do kończącej szkołę młodzieży nie zawiera pożytecznych rad, esej o Horacym naprawdę dotyczy Owidiusza, a tekst o historii odmawia jej istnienia. Jak gdyby instynktownie poeta nie wpasowywał się w oczekiwania narzucone przez gatunek literacki czy uroczystość, podczas której się wypowiada. Choć wygląda to na dezynwolturę, konsekwencja, z jaką unika przewidywalnego, jest jedynym, co daje się tu przewidzieć.
Nie będę dokładnie przypominać słynnego już życiorysu Brodskiego (1940–1996), który składał się z wzorcowych elementów: wojenne dzieciństwo, porzucenie szkoły, więzienie, zesłanie, emigracja, literacki Nobel i zbyt wczesna śmierć. Ciągle cytowana jest scena konfrontacji z sędziną, która pyta go podczas procesu w Leningradzie roku 1964, czy uczył się, by zostać poetą. Według nielegalnego zapisu obecnej wówczas na sali Fridy Wigdorowej powiedział: "myślę ... że to od Boga". I tu, niechcący, złapał nas w pułapkę. Odpowiedź ta była połączeniem ironii z zawstydzeniem z powodu idiotyzmu całej sytuacji, konieczności odpowiadania na pytania nadętej reprezentantki władzy, wysłuchiwania reakcji wypełnionej czynownikami sali. Tymczasem podczas każdej oficjalnej uroczystości, odczytu czy spotkania literackiego, a było ich w życiu poety tysiące, osoba wprowadzająca wymieniała tę scenę jako przykład zwycięstwa jego bohaterskiego ducha. Dzieje się tak zresztą do dnia dzisiejszego i raczej szybko się nie skończy. A jest to klisza przyczepiona do człowieka, który właśnie klisz unikał najbardziej. Brodski nie mógł za każdym razem zaprzeczać czy tłumaczyć i wzdrygał się w milczeniu. Nigdy nie powiedziałby wprost, że dostał talent od Boga. Nigdy nie przyjąłby (i nie przyjął) postawy ofiary czy wieszcza. Brzydził się sentymentalizmem. Jak słusznie określiła go Olga Sedakowa, był Poetą Wielkiej Odmowy.
Oczywiście miał niezwykły talent poetycki i bardzo pracowicie go uprawiał. Wierzył w niezmienność i nadrzędność formy poetyckiej, w niemal sakralną wartość rymu i rytmu wiersza. Ale na tym kończył się dyktat form czy zachowań, którym się podporządkowywał. Używał języka poetyckiego w prozie i języka prozy w wierszach, pisał wiersze po rosyjsku, ale także po angielsku, poprawiał tłumaczenia swoich wierszy, nawet te zrobione przez najlepszych poetów. Jego celem było uniknięcie banału i powtórzeń, bo jak pisze w zawartym w tym tomie eseju Jak czytać książki, "właśnie ucieczka od banału odróżnia sztukę od życia". A ucieczkę tę gwarantuje tylko "skrajny subiektywizm, wszelkie uprzedzenia i predylekcje" człowieka pióra. Kultywował więc swoje uprzedzenia i predylekcje, a że za banał uważał potoczne oczekiwania czytelników, w każdym tekście starał się nas nieco obrazić.
"Na początku była wołowina w puszkach" – to ironiczne otwarcie tomu i jednocześnie jednego z jego świetnych autobiograficznych tekstów (dwa inne ukazały się w pierwszym tomie jego esejów). Śmiesznie i przejmująco opowiada o swoim dzieciństwie i leningradzkim powojniu. Autobiografia, częściowo ukryta za historią jego pokolenia, przedstawiona jest jako zauroczenie zdobytymi na wojnie przedmiotami. Jest to typowe dla Brodskiego odwrócenie perspektywy, przestawienie na drugi plan podmiotu czy głównego tematu, o którym pisze. Co rzadkie, Brodski przemawia w imieniu swego pokolenia; z reguły trudno jednak znaleźć w jego tekstach zaimek "my". Nie ma tu skargi czy patosu, dość bezlitosny obraz powojennej biedy jest raczej powodem do zawadiackiej dumy.
Bardziej prowokujący jest esej o poezji miłosnej Altra Ego. Oddzielając, na modłę strukturalistów, autora od dzieła, Brodski redukuje adresatki czy inspiratorki takich wierszy do zwykłej figury retorycznej. "Choćby związek cielesny dostarczał poecie najbardziej solipsystycznych głębi, żaden poeta nie pomyli własnego głosu z jego echem" - pisze. I napiętnuje biografię jako gatunek literacki, któremu, "wśród licznych czynników ogłupienia duchowego czytelników" przynależy palma pierwszeństwa. Cynicznemu tonowi odpowiada także styl tego eseju, gwałtowny, niemalże brutalny. Jak gdyby odżegnywał się od tego, że jego najlepsze wiersze to liryki miłosne poświęcone łatwo rozszyfrowalnej "M.B.", czyli Marinie Basmanowej. I bronił się przed przyznaniem jej jakiejkolwiek zasługi.
Jest w tym tomie także esej pt. Stan zwany wygnaniem, zapis przemówienia z literackiej konferencji z roku 1987. Przemawiając do kolegów pisarzy, Brodski odmawia użycia słowa wygnanie do nazwania swojej i ich emigracji; ośmiesza patos, z którym ci właśnie koledzy żalą się na swe cierpienia. "Czy to się pisarzowi podoba, czy nie, gastarbeiterzy i uchodźcy wszelkiej maści zrywają tę orchideę, którą wygnanie wpina pisarzowi w butonierkę". Rok później, podczas następnej konferencji, Brodski starł się z Miłoszem, negując istnienie czegoś takiego jak Europa Środkowa. Brodski apelował, by nie mówić o regionie, a raczej o poszczególnych państwach. "Divide et impera?" - spytał Miłosz. Polski poeta, jak wiadomo, urodził się jeszcze w imperium rosyjskim i doskonale rozumiał pokusy imperialne. Z wyrozumiałością zdiagnozował słabość Brodskiego do imperiów, które świetnie ilustrują dwa eseje tego tomu – W hołdzie Markowi Aureliuszowi i List do Horacego. W tych późnych tekstach, napisanych na rok czy dwa przed śmiercią, Brodski dość bezceremonialnie przywłaszcza sobie tradycje imperialne, wpisuje siebie – oczywiście z ironią – do świata rzymskiego jako potomka mieszkańców "północnej Scytii, czyli Hyperborei". Oba te bardzo erudycyjne eseje obrazują jego z biegiem czasu coraz intensywniejsze zainteresowanie imperiami: rzymskim, bizantyjskim czy amerykańskim. Nie wyłączając oczywiście rosyjskiego, które nazywa "moim imperium", wydającym się do niedawna "doprawdy wiecznym, a po lodzie naszych wielu delt można się było ślizgać przez całą zimę".
To ostatnie zdanie jest dowcipnym wariantem powiedzenia używanego do opisu tak cenionego przez Brodskiego imperium brytyjskiego: imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Jeśli więc można złapać go na hołdowaniu jakimś grupowym lojalnościom, to jest nim zauroczenie imperium. Niesłusznie w Polsce uważano go za wschodnioeuropejskiego "dysydenta". Był oczywiście antysowiecki, ale nie antyimperialny. Był za wolnością Polski czy Litwy, ale nie Ukrainy. Mogło to mieć coś wspólnego z jego pochodzeniem, z rym, że był Żydem i od państwa narodowego wolał przestronniejszy organizm, w którym kłębiło się wiele narodów. Mogło być przetworzeniem sowieckiej dumy imperialnej, w której wychowywały go jednak tak przez niego pogardzane szkoły.
Dla czytelnika polskiego jego skłonność do imperium może być wielce ciekawa. Wychowaliśmy się przecież w antyimperialnej pochwale państwa narodowego, małego państwa, które zawsze było ofiarą. Dla Brodskiego imperium oznaczało indywidualizm, państwo narodowe – grupowość. Imperium to także długowieczność języka. A taki rodzaj długowieczności był dla niego najważniejszy.
Jeśli nie dość jeszcze zachęciłam czytelnika do wzięcia tej książki do ręki, dodam, że zawarte w niej eseje napisane są językiem pełnym błyskotliwych skrótów i niezwykłych skojarzeń; że ich autor był jednym z najinteligentniejszych ludzi w Nowym Jorku, a w tej dziedzinie też była ogromna konkurencja. Talent pisarski, inteligencję i ducha konkurencyjności widać jasno w tych tekstach, widać także jego stały rozwój. Większość tekstów z tego tomu napisał bezpośrednio po angielsku. Powiedział zresztą w którymś z wywiadów, znów oczywiście ze śmiechem, że zabrał się do pisania wierszy po angielsku, bo nie chciał, by koledzy czytali to, co stare i przetłumaczone, tylko to, co właśnie napisał. W tłumaczeniu na polski trudno przekazać maestrię językową człowieka, który opanował angielski jako już uformowany poeta. Jego oryginalność daje się jednak łatwo zauważyć w połączeniu eseistycznej formy z poetycko-erudycyjnym stylem. Przyprawionym solą arogancji.
Przez wszystko przebija jednak tragiczna wizja życia. Ani ironia, ani dowcip czy nawet bezczelność nie mogą ukryć cierpienia. Spieszył się, jego życie było ucieczką do przodu – choroba serca nieustająco odmierzała mu czas. Każdy z zawartych w tym tomie tekstów jest wyrazem walki o oddech, o własny głos. Ten pisarz, poeta, człowiek nie umiał się skryć w żadnej grupie, w żadnym przytulnym banale. Nie miał swojego miejsca. W jego tekstach każda najnormalniejsza okazja ma zapisany w sobie wielki wysiłek, niepokój. Walczył, byśmy my, jego czytelnicy, nie wygładzili go, nie zapeklowali. Dlatego stara się nas drażnić. Ale my się tak łatwo nie poddajemy.
Irena Grudzińska-Gross
Wstęp do książki "Pochwała nudy", Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2016