Dlatego też dziwnie się czujemy następnego dnia rano, wszyscy mamy dziwnego kaca, który miał boleć, ale wywołuje na naszych twarzach uśmiech. Tak, uśmiech, bo czy możemy być smutni po takim turnieju w wykonaniu naszych "orłów"? Czy ktoś z nas zakładał, że Polacy będą walczyć o medal mistrzostw Europy?
Sparingi przed wylotem do Francji nie napawały optymizmem - więcej, sprowadziły nas trochę na ziemię. Wielką furorę w dyskusji o naszej kadrze zrobił "napompowany do granic możliwości balonik". Według wielu, pękł on już po meczu z Litwą, kiedy to reprezentacja zagrała jeden z najgorszych, jeżeli nie najgorszy mecz pod wodzą Adama Nawałki. Bezradność w szeregach Polaków pozwalała sądzić, że Robert Lewandowski wraz z kolegami nie są w najwyższej formie po wyczerpującym sezonie. Pojawiło się wiele głosów twierdzących, że awans z grupy będzie dużym sukcesem tej reprezentacji.
Balonik leci w przestworza
Dobrze się chyba stało, że ten zimny prysznic nastąpił w przeddzień turnieju, bowiem nasi polecieli do Francji maksymalnie skoncentrowani i przygotowani do pierwszego meczu z Irlandią Północną. Meczu, który miał udzielić odpowiedzi na kilka pytań, miał być ostatecznym testem dla młodej przecież grupy reprezentantów, niespełnionej i naznaczonej wcześniej piętnem porażki. Napompowany balonik był gotowy pęknąć.
Pękły jednak nasze obawy i wpadliśmy w wielką euforię po historycznym sukcesie i golu Arkadiusza Milika. Pierwszy wygrany mecz w historii naszych zmagań na Euro, do tego wygrany w znakomitym stylu, kiedy to kontrolowaliśmy przebieg spotkania od pierwszej do ostatniej minuty. Irlandczycy z Północy w zasadzie ani razu nie zagrozili bramce Wojtka Szczęsnego, a podopieczni Nawałki zaimponowali prowadzeniem gry i posiadaniem piłki. Zdeklasowaliśmy rywali i mogliśmy ze spokojem przygotowywać się do starcia z Niemcami.
I kiedy wszyscy ze spokojem oczekiwaliśmy porażki naszych piłkarzy, kiedy byliśmy gotowi na utratę punktów, reprezentanci zagrali nam na nosach. Bezbramkowy remis, przewaga w wielu momentach spotkania, równa walka z mistrzami świata. Jeden z najlepszych meczów w wykonaniu Polaków w ostatnich kilkunastu latach, w którym podopieczni Nawałki pokazali znakomitą organizację, zrozumienie taktyczne, inteligencję w grze. Tym remisem zapewniliśmy sobie wyjście z grupy - balonik ostatecznie nie pękł, a poleciał wysoko w górę.
Z Ukrainą zatem mieliśmy komfort dokonania zmian, odpoczynku kilku zawodników, spokojnego podejścia do tego meczu. Zagraliśmy fatalne spotkanie, odpuszczając walkę i wyraźnie oszczędzając siły na fazę pucharową. Udało się jednak zwyciężyć po golu Błaszczykowskiego, a wygrana po słabej grze, kiedy drużynie wyraźnie nie idzie, cechuje tylko najlepsze zespoły.
Wyjście z grupy stało się zatem faktem. Plan minimum wykonany, dla niektórych był to wielki sukces, dla innych spełniony obowiązek. Nie obyło się bez głosów, że reprezentanci, awansując do najlepszej "szesnastki" turnieju, tak naprawdę dopiero powtórzyli sukces Leo Beenhakkera z 2008 roku, nie osiągając nic więcej niż zespół Franciszka Smudy w 2012. Sprawa dyskusyjna, pewnie obie strony miały trochę racji, najważniejsze jednak, że utkwiło to w głowach naszych zawodników i pozwoliło wyzwolić im w sobie determinację i wolę zwycięstwa.
'"Mamy to! Mamy to! Mamy to!"
Bo zwycięstwo nad Szwajcarami, ten historyczny sukces po heroicznej walce, ten thriller w dogrywce i horror w rzutach karnych, wreszcie eksplozja radości to coś, na co czekały całe pokolenia. Pokolenia, które pamiętały medale mistrzostw świata, medale na igrzyskach olimpijskich, 16 lat porażek i braku awansu na turnieje, później kompromitujące występy w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych, brak wyjścia z grupy na mistrzostwach Europy rozgrywanych na naszych stadionach - my wszyscy, kibice, wreszcie mieliśmy ten moment, na którym polega piłka nożna. Ten moment, dla którego futbol istnieje i dla którego jest najważniejszą z nieważnych rzeczy tego świata.
Tak właśnie smakuje zwycięstwo, tak smakuje awans, tak wyglądają piłkarskie emocje. Awansowaliśmy do ćwierćfinału mistrzostw Europy, znaleźliśmy się w najlepszej "ósemce", dokonaliśmy tego grając mądrze, zespołowo, zostawiając na boisku serce. Wydawałoby się, że ten ćwierćfinał jest już sufitem, jest już szczytem możliwości naszego zespołu, jest osiągniętym celem, wariantem optymistycznym.
Orły Nawałki jednak studziły emocje, zwracając uwagę, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze nic nie osiągnęliśmy, że nie zadowalają się zwycięstwem nad Szwajcarami. - Proszę wszystkich o spokój, nie popadajmy w euforię. Ambicje tego zespołu są bardzo duże i nie będziemy jakoś świętować zwycięstwa po tym meczu. - mówił Grzegorz Krychowiak.
Ćwierćfinał Euro 2016 był w pewnym sensie nagrodą za cały trud i pracę włożoną zarówno przez piłkarzy, sztab medyczny oraz sztab szkoleniowy z Adamem Nawałką na czele. Był nagrodą dla nas, kibiców, był meczem wcześniej nieosiągalnym - takim, o którym mogliśmy marzyć. I z uwagi na to, dość paradoksalnie, apetyty mieliśmy rozbudzone do granic możliwości. Niektórzy już kalkulowali, cieszyli się na wieść o kontuzji obrońcy potencjalnych rywali w półfinale, Belgów. Niektórzy twierdzili, że szansa na finał jest niepowtarzalna, a drabinka układa się po naszej myśli.
Łzy smutku
Z Portugalią Polacy zagrali najlepszy mecz tych mistrzostw. 120 minut pokazu klasy, umiejętności, zaangażowania, taktycznej świadomości. Wszystko, co najlepsze ta kadra jest w stanie dać - ale też wszystko to, co kuleje i nad czym trzeba jeszcze pracować.
Przegraliśmy z Portugalią nie przez pecha, zmarnowanego karnego czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Przegraliśmy, bo nie byliśmy w stanie postawić kropki nad "i", nie potrafiliśmy przycisnąć rywali, narzucić własnego tempa. Nie udało się wrzucić piątego biegu w momencie, który tego wymagał - w ostatnim kwadransie regulaminowego czasu gry.
Zabrakło odwagi, zabrakło szczypty szaleństwa, zabrakło tego ryzyka w środku pola, kiedy Portugalczycy aż prosili się, wręcz zapraszali Polaków do atakowania środkowym sektorem przed własną bramką. Druga połowa w naszym wykonaniu to mozolne rozgrywanie piłki w obronie, asekuracyjne wycofywanie jej przez pomocników. Druga połowa to zdenerwowany Krychowiak, gorączkowo gestykulujący i pokazujący kolegom zza pleców "do przodu!", "ruszmy z tą piłką!". Za bardzo koncentrowaliśmy się na bezpieczeństwie w tyłach, na posiadaniu piłki, na atakowaniu tylko i wyłącznie skrzydłami.
Niedosyt jest jeszcze większy, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak słabo prezentowała się Portugalia w tym meczu. Kompletnie niewidoczny i bezsilny Cristiano Ronaldo, nieskuteczny Nani, wyłączony z gry środek pola. Znamienne są statystyki posiadania piłki (54%-46% na korzyść Polaków) i liczby celnych podań (558 - 484 dla Polaków).
Rzuty karne zatem zagraliśmy na własne życzenie - ten mecz powinniśmy wygrać w regulaminowym czasie. Powinniśmy, bo futbol jest okrutny i lubi żartować sobie w najmniej spodziewanym, najmniej potrzebnym momencie. Ktoś powie, że nie zasłużyliśmy na porażkę w konkursie rzutów karnych, a już na pewno nie zasłużył na to Kuba Błaszczykowski, bohater tych mistrzostw. W futbolu jednak nie ma nic za zasługi. To on w decydującym, najważniejszym momencie swojej kariery zmarnował rzut karny.
Realizacja zadań i świetne przygotowanie taktyczne
Podczas eliminacji reprezentacja Polski zaskoczyła wszystkich bardzo ofensywnym nastawieniem, stwarzaniem wielu akcji bramkowych, skutecznym atakowaniem i strzelaniem dużej liczby goli. Prowadząc otwartą grę i atakując w taki sposób, podopieczni Nawałki tracili przy tym sporo bramek, a linia defensywna stanowiła najsłabszy punkt zespołu.
Jakim zaskoczeniem była więc zmiana stylu gry, przesunięcie akcentów na szczelną obronę, żelazną konsekwencję, wspieranie tyłów przez napastników. Polska jako jedyna drużyna - obok Niemców - nie straciła gola w fazie grupowej mistrzostw. Oprócz tego, pomijając rzuty karne, nie przegraliśmy na tym turnieju meczu!
Nawałka bardzo duży nacisk położył na asekurację i podwajanie krycia. Boczni pomocnicy mieli dużo zadań defensywnych, przy atakach rywali, obok Piszczka lub Jędrzejczyka zawsze obok stał kolega ze skrzydła. To samo mogła powiedzieć para naszych stoperów, regularnie wspierana przez Krychowiaka i Mączyńskiego. Fantastyczną pracę wykonywała para naszych napastników, dając sygnał do wysokiego pressingu, naciskając na obrońców rywali, wreszcie ofiarnie wracając i broniąc nawet we własnym polu karnym.
Polacy imponowali przede wszystkim regulowaniem tempa gry. Nie było ani chwili przypadku, "orły" Nawałki z konsekwencją realizowali plany taktyczne. Szczególnie zaimponowali niesamowitym pressingiem w początkowych fazach spotkania ze Szwajcarią, kiedy byliśmy bliscy strzelenia bramki już w pierwszych sekundach. Z Niemcami, czy Portugalczykami, po głębokim bronieniu i odzyskaniu piłki, przechodziliśmy szybko i płynnie do ataków - nie szalonymi kontratakami, tylko mądrym rozgrywaniem, wycofywaniem piłki przez napastników, rozszerzaniem pola gry.
Szczególnie mogła podobać się współpraca na prawym skrzydle, gdzie często widzieliśmy akcje "polskiego tercetu z Borussii". Robert Lewandowski wspomagał Kubę Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka i z tej strony boiska stwarzaliśmy w każdym meczu największe zagrożenie.
Dużo ciepłych słów należy się również przeciwległej stronie, choć tutaj Kamil Grosicki musiał radzić sobie w większości sytuacji sam, decydując się na zwariowane rajdy wzdłuż linii bocznej.
Czego zabrakło?
Przede wszystkim jakości w rozegraniu środkiem. Arkadiusz Milik nie jest pomocnikiem, więc nie można od niego oczekiwać dyktowania tempa gry i rozgrywania piłki od tyłu. O ile środek pola w obronie funkcjonował niemal bezbłędnie, o tyle mała liczba bramek naszych napastników jest efektem braku wsparcia i kreowania akcji ze środkowych stref boiska. Niewiele prostopadłych podań, słaba wymiana piłek przed polem karnym rywali, koncentrowanie się tylko na skrzydłach.
Nie awansowaliśmy do półfinału, bo nie mieliśmy ławki rezerwowych. I tak Tomasz Jodłowiec, jako rezerwowy, był bardzo potrzebny by wprowadzać trochę świeżości w odbiorze i kryciu, tak występ na tych mistrzostwach Sławomira Peszki możemy potraktować jako nieporozumienie. Przy całej sympatii dla Sławka, reprezentacja to nie jest jego poziom. Był kompletnie nieprzydatny i w kilku momentach zachowywał się bezmyślnie (faul na Mesucie Oezilu w końcówce meczu z Niemcami, po którym nasi rywale wywalczyli bardzo groźny rzut wolny).
Olbrzymim rozczarowaniem tych mistrzostw jest Piotr Zieliński. Największa zagadka tej kadry - jakim cudem jeden z najlepszych pomocników Serie A wylądował na ławce rezerwowych? Co się stało z Piotrkiem, który regularnie zachwycał na tle takich zespołów, jak AC Milan, Juventus czy AS Roma? Polskiej piłki najzwyczajniej w świecie nie stać na to, żeby rezygnować z zawodnika takiej klasy, co bezlitośnie zemściło się w najważniejszym momencie.
Mecz z Ukrainą był bardzo zły w jego wykonaniu, ale 45 minut to za mało, by skreślać zawodnika na turnieju mistrzowskim, w sytuacji, gdy nie ma sensownej alternatywy. Nie ma mowy o psychicznym spaleniu się Piotrka. We Francji nie było na to po prostu czasu. Nie wierzymy w to, że gracz Empoli nie przydałby się chociaż w końcówce meczu ze Szwajcarią, czy przede wszystkim Portugalią. Nie ma takiej możliwości, że Zieliński zagrałby gorzej niż Peszko, czy zmęczony w końcówkach Mączyński.
Opieranie ławki rezerwowych na zaledwie 19-letnim Bartoszu Kapustce mogło zgubić Adama Nawałkę, ale potwierdziło się, że jest to człowiek w czepku urodzony. Szczególnie zmroził on krew w żyłach w meczu ze Szwajcarami, gdzie pierwszą zmianę przeprowadził dopiero w 101. minucie gry.
Stwarzaliśmy za mało sytuacji bramkowych. Wiązało się to z tytaniczną pracą w obronie, utratą sił w defensywie, kiedy to brakło ich trochę w kluczowych momentach z przodu. Koncentracja przede wszystkim na bronieniu i zbyt mało odwagi w ataku zadecydowały o końcowej porażce.
Wielcy wygrani, wielcy przegrani
To był fantastyczny turniej w wykonaniu naszych liderów. Wreszcie stanęli na wysokości zadania, wreszcie ciągnęli swój zespół, wreszcie odpowiadali za wyniki. Przed turniejem reprezentacja Polski w światowych mediach określana była jako "Robert Lewandowski i dziesięciu kolegów", po turniej we Francji już wszyscy wiemy - Robert jest jedynie jednym z elementów fantastycznego kolektywu, grupy doskonale rozumiejących się piłkarzy. Drużyny, która poszłaby za kolegami w ogień.
Drużyny, mającej liderów w każdej formacji. Fenomenalny turniej rozegrali Łukasz Fabiański, Łukasz Piszczek, Kamil Glik czy Grzegorz Krychowiak. Fenomenem i wielką sensacją tych mistrzostw jest Michał Pazdan, najlepsze swoje mecze w kadrze rozegrał Kamil Grosicki, objawił się Bartosz Kapustka. Nie zawiodły "fusy", czyli Artur Jędrzejczyk i Krzysztof Mączyński - dali z siebie więcej niż mogli.
Burzliwe zaś były te mistrzostwa dla naszych napastników. Bardzo nieskuteczny był Arkadiusz Milik. Zmarnował tyle dogodnych sytuacji, doprowadzając do wściekłości miliony Polaków, że mógłby zapaść się pod ziemię. Pamiętajmy jednak, strzelił zwycięską bramkę w pierwszym meczu z Irlandią Północną i jest w czołówce zawodników, którzy stworzyli sobie najwięcej szans bramkowych na turnieju.
Milik grał w kratkę, momentami był niedokładny, a momentami świetnie wspierał Lewandowskiego. Tracił dużo piłek i przegrywał sporo pojedynków, a przy tym grał kapitalnie w obronie, cofając się często i walcząc o piłkę we własnym polu karnym. Całkowicie wyłączył z gry Granita Xhakę w 1/8 finału realizując zadania nakreślone przez Nawałkę, poświęcając się dla drużyny. Pewnie egzekwował jedenastki w obu meczach fazy pucharowej. Z Portugalią przebiegł niemal 15 kilometrów - najwięcej w drużynie. 22-letni (!) napastnik już w tej chwili zalicza się do najlepszych w Europie, a transfer do wielkiego klubu jest tylko kwestią czasu. Dyskusja o tym, czy był na turnieju we Francji przydatny, czy zagrał dobrze, jest po prostu śmieszna.
To był również bardzo trudny turniej dla Roberta Lewandowskiego. Najczęściej faulowany piłkarz mistrzostw frustrował kibiców, był cieniem samego siebie, w pierwszych trzech meczach nie oddał strzału na bramkę. Owszem, walczył, robił miejsce kolegom, ale zbyt wiele sił tracił na grze obronnej.
To wszystko jest jednak bez znaczenia, skoro i tak zagrał w ćwierćfinale. I zagrał najlepiej ze wszystkich. Znów miał luz, znów potrafił kapitalnie przyjąć i rozegrać, był wielkim liderem swojej drużyny. Cały naród eksplodował ze szczęścia po błyskawicznym golu Roberta, drugim najszybciej strzelonym w historii mistrzostw Europy. To był bardzo ważny gol dla Roberta, dzięki niemu może wrócić z Francji z podniesioną głową. A my czekamy na kolejne bramki w jego wykonaniu!
Jednak największym bohaterem Polaków i najlepszym piłkarzem swojego zespołu w całym turnieju był Jakub Błaszczykowski. Dwa gole, asysta, tytaniczna praca w obronie i ataku. Jakże śmieszne wydają się głosy i opinie przed mistrzostwami, że Kuba nie powinien jechać do Francji!
Zmarnowany rzut karny mógłby załamać niejednego piłkarza, ale wierzymy, że Kuba znów się podniesie po osobistej porażce. Jak zawsze.
Łzy szczęścia
Euro 2016 było wielkim testem dla piłkarzy, ale też wspaniałą nauką dla kibiców. Jesteśmy bowiem bogatsi o te huśtawki nastrojów. Wreszcie wiemy, jak smakuje awans z grupy, jak smakuje zwycięstwo w fazie pucharowej, jak niesamowite emocje towarzyszą konkursowi rzutów karnych. Wiemy co to znaczy wygrać, ale i przegrać, marnując decydującą jedenastkę. Wiemy, jak to jest mieć wielkich bohaterów, którzy spełniają nasze oczekiwania - wiemy też, jak przewrotny i okrutny bywa futbol, gdy twój największy bohater zawodzi w najważniejszym momencie.
Pokolenia słuchały o sukcesach Polaków w z opowieści ojców, czy dziadków. Coś tak odległego, bajecznego, coś nieśmiertelnego i wspominanego przez wszystkich. Pora skończyć z Wembley, pora skończyć z Jankiem Domarskim, pora skończyć z meczem na wodzie, wystarczy już Włodka Smolarka kradnącego minuty w narożniku boiska. Mamy teraz swoją drużynę, swoich bohaterów, swój czas i sukcesy, które nieuchronnie nadchodzą.
"Football, bloody hell" - słowa te, wypowiedziane po niesamowitym finale Ligi Mistrzów w 1999 roku przez sir Alexa Fergusona wyczerpują chyba wszystko, co można powiedzieć o występach Polaków na Euro 2016. Teraz to my możemy rzec, z uśmiechem na ustach - futbol, cholera jasna!
Przemysław Kornak, PolskieRadio.pl