EURO 2016

Euro 2016: Islandia śmieje się ekspertom w twarz. Mały, dumny naród znów zaskakuje

Ostatnia aktualizacja: 22.06.2016 21:18
Debiutanci z Islandi w swoim decydującym meczu grupy F wygrali 2:1 z Austrią i zapewnili sobie awans do 1/8 finału mistrzostw Europy we Francji.
Audio
  • Andrzej Janisz z radiowej Jedynki o meczu Islandii z Austrią w grupie F Euro 2016 (IAR)
Debiutanci z Islandii świętują historyczny awans do fazy grupowej mistrzostw Europy
Debiutanci z Islandii świętują historyczny awans do fazy grupowej mistrzostw EuropyFoto: PAP/EPA/GEORGI LICOVSKI

Islandia nie przestaje zaskakiwać. Piłkarze, którzy zadebiutowali w Euro, zajęli w grupie F drugie miejsce za Węgrami, a przed... Portugalią i awansowali do 1/8 finału. O ćwierćfinał zagrają w poniedziałek w Nicei z Anglią.

Tak cieszyli się kibice w stolicy kraju:

W środę na Stade de France mieli sporo szczęścia i pokonali Austriaków 2:1 (1:0). Decydująca bramka padła w ostatniej minucie doliczonego czasu gry (90+4); bohaterem został Arnor Ingvi Traustason, który na murawie pojawił się niespełna kwadrans wcześniej.

Austriacy wracają mocno zawiedzeni do domu. Nie tylko dlatego, że przyjechali do Francji z wielkimi ambicjami. W trzecim, decydującym meczu to oni powinni schodzić z murawy jako zwycięzcy. Byli częściej przy piłce, tworzyli groźne okazje, ale razili nieskutecznością. Nie wykorzystali nawet rzutu karnego, podyktowanego przez polskiego arbitra Szymona Marciniaka w 37. minucie. Aleksandar Dragovic trafił w słupek.

Wówczas Islandia prowadziła 1:0. W 18. minucie zawodnik FC Kaiserslautern Jon Dadi Boedvarsson zdobył inauguracyjną w tym meczu bramkę. Ale już w drugiej minucie przebudowana austriacka obrona miała poważne kłopoty. Johann Berg Gudmundsson trafił w poprzeczkę. Dziewięć minut później bramkarz Robert Almer miał znowu szczęście, kiedy piłka uderzona przez Gylfiego Sirgurdssona musnęła słupek.

Od tego jednak momentu to Austriacy zaczęli dominować. Z minuty na minutę stwarzali coraz groźniejsze sytuacje, a pod koniec pierwszej połowy mieli już 72 proc. posiadanie piłki.

Po zmianie stron ich ataki stawały się jeszcze częstsze. Drużyna prowadzona przez Marcela Kollera praktycznie nie wychodziła z połowy rywali. W 47. minucie David Alaba miał dogodną sytuację, jednak jego strzał został zatrzymany na linii bramkowej. Po godzinie udało się Austriakom doprowadzić do wyrównania. Chwilę wcześniej i później okazję miał Sigurdsson, ale bramkarz Almer był w obu sytuacjach bezbłędny.

Islandzka obrona stała niczym zamurowana. Strzały z bliższej i dalszej odległości na niewiele się zdawały. Za to w doliczonym czasie gry debiutant w Euro poszedł z kontrą i na listę strzelców wpisał się kolejny raz Islandczyk - Traustason, zamiast ciągle atakujących Austriaków.

Ekipa Kollera po słabym występie w Euro i dwoma punktami na koncie wraca do domu. Spisywana na porażkę Islandia z drugiego miejsca awansowała do 1/8 finału i zmierzy się tam z Anglią. W drugim meczu grupy F Portugalia zremisowała z Węgrami 3:3.

Islandia - Austria 2:1 (1:0).

Bramki: 1:0 Jon Dadi Boedvarsson (18), 1:1 Alessandro Schoepf (60), 2:1 Arnor Ingvi Traustason (90+4).

Niewykorzystany rzut karny: Aleksandar Dragovic (Austria, 37).

Żółta kartka - Islandia: Ari Skulason, Kolbeinn Sigthorsson, Kari Arnason, Hannes Halldorsson. Austria: Marc Janko.

Sędzia: Szymon Marciniak (Polska). Widzów 65 174.

Islandia: Hannes Halldorsson - Birkir Saevarsson, Ragnar Sigurdsson, Kari Arnason, Ari Skulason - Johann Gudmundsson (86. Sverrir Ingason), Aron Gunnarsson, Gylfi Sigurdsson, Birkir Bjarnason - Jon Dadi Boedvarsson (71. Elmar Bjarnason), Kolbeinn Sigthorsson (80. Arnor Ingvi Traustason).

Austria: Robert Almer - Aleksandar Dragovic, Sebastian Proedl (46. Alessandro Schoepf), Martin Hinteregger, Christian Fuchs - Florian Klein, Stefan Ilsanker (46. Marc Janko), David Alaba, Julian Baumgartlinger, Marko Arnautovic - Marcel Sabitzer (78. Jakob Jantscher).

ps

Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy, możesz być pierwszy!
aby dodać komentarz
brak

Czytaj także

Euro 2016: Chorwacja chce powtórki z historii. "To zespół, który może zdobyć mistrzostwo"

22.06.2016 22:00
Kiedy w 1998 roku na mundialu we Francji sięgali po brązowy medal, grali dla całego narodu, pomagając ludziom odsunąć traumę po wojnie w Jugosławii. Teraz w chorwackiej piłce panują najgorsze nastroje od lat, ale "Vatreni" chcą nawiązać do historycznego sukcesu.
Chorwaci świętują bramkę przeciwko Hiszpanii
Chorwaci świętują bramkę przeciwko HiszpaniiFoto: PAP/EPA/RUNGROJ YONGRIT

Trzy mecze, dwie wygrane i remis w niecodziennych okolicznościach, wyprzedzenie w grupie Hiszpanii i wielkie ambicje. Jak na kraj, który nie ma nawet 5 milionów mieszkańców, Chorwacja może robić wrażenie swoim piłkarskim potencjałem i tym, jaką drużynę udało jej się zbudować.

Ekipa prowadzona przez Ante Cacicia może nawiązać do największego sukcesu w historii tego kraju, kiedy to w 1998 roku "Vatreni" sięgnęli po brąz mistrzostw świata, będąc największym zaskoczeniem tego turnieju. Był to zarazem ich pierwszy występ na takiej imprezie jako niepodległego kraju.

To była drużyna, która łączyła błysk gwiazd i solidność, ale przede wszystkim miała kapitalnych liderów jak Zvonimir Boban, Davor Suker czy Robert Prosinecki. Dziś ich role przejmują Luka Modrić, Mario Mandżukić i Ivan Rakitić. Z różnym rezultatem, ale decydujące momenty mają dopiero nadejść.

Po blisko 20 latach, podczas których nie udało się do podobnego sukcesu zbliżyć, wiele wskazuje na to, że obecny zespół też może namieszać w szykach faworytów. Czy jest wiele podobieństw między drużynami, które dzielą prawie dwie dekady? Różnic jest zbyt wiele, by bez wahania odpowiedzieć twierdząco, jednak najważniejsze jest to, że jakościowo poziom jest zbliżony. 

- Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby chłopcy powtórzyli nasze osiągnięcia albo nawet zrobili coś większego - mówił Davor Suker, obecnie prezes chorwackiego związku piłki nożnej. Patrząc na grę, wyniki i ambicję, którą pokazują zawodnicy, nie jest to na pewno misja niemożliwa.

Przede wszystkim w oczy rzuca się coś, czego odmówić Chorwatom nie można - charakter. Mecz z Hiszpanią potwierdził to w pełni, zespół przegrywał, jednak był w stanie się podnieść i rzutem na taśmę strzelić zwycięską bramkę. 

Czytaj dalej
chorwacja 1200.jpg
Chorwacja - Hiszpania. Tak gra czarny koń turnieju. Hiszpanie pokonani

Nawet bez Luki Modricia, swojego zdecydowanego lidera, grali o wszystko, nie dając zepchnąć się do rozpaczliwej defensywy. W składzie znajdziemy zarówno piłkarzy z klubów ścisłej europejskiej czołówki, jak wspomniana już trójka Modrić, Rakitić i Mandżukić, ale też zawodników, którzy dopiero pracują na swoje nazwiska i pukają do drzwi wielkiego futbolu, jak Tin Jedvaj z Bayeru Leverkusen oraz Marko Rog czy Marko Pjaca z Dinama Zagrzeb. Uzupełniają ich rutyniarze jak kapitan Darijo Srna, od lat związany z Szachtarem Donieck czy Vedran Ćorluka, mający za sobą grę w Premier League dla Manchesteru City i Tottenhamu.

Jednostki jednak nie zawsze tworzą drużynę, o czym już kilka zespołów przekonało się na tym turnieju. Chorwaci pokazali, że potrafią podnosić się w trudnych momentach, są bardzo dobrze przygotowani, stać ich na grę wysokim pressingiem przez większość spotkania. Silna ławka rezerwowych sprawia, że selekcjoner może mieć ból głowy związany z wyborem piłkarzy. Rozsądnie gospodarują siłami, potrafią tworzyć sobie sytuacje i w kluczowych momentach nie dają się ponieść nerwom - poza jednym wyjątkiem. 

Wydarzenia z meczu z Czechami rzucają lekki cień na to, że potrafią kontrolować grę, bo przecież roztrwonili dwubramkową przewagę, jednak była to na tyle niecodzienna i nieoczekiwana sytuacja, że jest to pewna okoliczność łagodząca. Wtedy jednak oglądaliśmy zaledwie wierzchołek góry lodowej, w stronę której może zmierzać chorwacka piłka. 

Korupcja, lata nieformalnych rządków znienawidzonego przez kibiców Zdravko Mamicia, bojkotowanie meczów reprezentacji i wiele aktów przemocy, których dopuszczali się kibice utrzymujący, że walczą o oczyszczenie zdegenerowane środowiska futbolu. 

Do tego dochodzą jeszcze osobiste tragedia, które podczas turnieju przydarzyły się kapitanowi Darijo Srnie i trenerowi bramkarzy, Marijanowi Mamiciowi. Obaj musieli poradzić sobie ze stratą ojca, ale kapitan zaraz po pogrzebie wrócił do Francji i zagrał w meczu z Czechami. Jeśli wierzyć doniesieniom chorwackiej prasy, ostatnim życzeniem ojca było, żeby jego syn dokończył turniej i dał z siebie wszystko. To jednak z tych historii, w których chcemy pozytywnego zakończenia.

Posługiwanie się stereotypami to nie najbardziej fortunna rzecz, którą można zrobić, ale bałkański temperament widać tu bardzo dobrze - buta, przekonanie o własnych umiejętnościach, brak kalkulacji i głód zwycięstwa mogą brać się właśnie z tej mentalności. Nieważne, kto staje naprzeciwko, Chorwaci grają swoje, bez strachu i presji.

W 1998 roku na mistrzostwach Europy we Francji zespół pod wodzą Miroslava Blażevicia grał dla całego narodu, który jeszcze dochodził do siebie po rozpadzie Jugosławii i wyniszczającej wojnie, która brutalnie podzieliła ludzi jeszcze niedawno należących do jednego narodu, który nie mógł przetrwać. Zawodnicy czerpali z tego energię, byli świadomi odpowiedzialności i stawki w każdym meczu. 

Tym razem grają przede wszystkim dla siebie i zaledwie dla części kibiców - wielu z nich otwarcie ich bojkotuje, nazywając kadrę "zespołem Mamicia", w którym promuje zawodników Dinama Zagrzeb i dopuszczając się tego, co można określić jako sabotaż na piłkarzach. A ich akurat trudno określać jako winnych tej sytuacji.

Atmosfera jest wybitnie niesprzyjająca, ale w tym przypadku zespół Cacicia wydaje się przekuwać je na własną siłę. Nie idzie na wojnę z chuliganami, nie manifestuje, nie apeluje o to, by nastąpiło zawieszenie broni. Po prostu robi to, co potrafi najlepiej.

Być może "Vatreni" spotkają się w ćwierćfinale z reprezentacją Polski. Najpierw na ich drodze w 1/8 finału stanie Portugalia. W ostatnich kilku wielkich turniejach zawsze czegoś brakowało. Czy teraz wszystko jest na swoim miejscu?

Źródło: TVP

Paweł Słójkowski, PolskieRadio.pl