Otóż w poniedziałek 14 grudnia 1970 roku ruszyła stocznia. Początek był jakiś taki odruchowy. Wybrali milicję porządkową, żeby nic się w stoczni nie stało, wybrali komitet strajkowy i poszli do Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. W prezydium wszystko skończyło się dobrze. Przewodniczący obiecał sprawę załagodzić, po skontaktowaniu się z władzami wyższymi i stoczniowcy oraz port i inni jeszcze rozeszli się do swoich zakładów pracy. Pracy nie podjęli. We wtorek także nikt pracy nie podjął, a zamiast jakiejś rozmowy ze stoczniowcami, przyjechała milicja i z wtorku na środę zaaresztowała Komitet Strajkowy (o tym komitecie wspomnę jeszcze). Powstało oburzenie, zaczął sie szum. Jak to, mówili niektórzy, zamiast z nami gadać, to zaaresztowali nam przywódców. Dlaczego, przecież nikt nie niszczył, nikt nic złego nie robił, a za to, że chcemy jeść, tak się z nami obchodzić? Wtedy stoczniowcy wystosowali żądanie, jeżeli nie wypuści się Komitetu Strajkowego do czwartku, to wyjdą na miasto i będą manifestowali, aż do skutku, oczywiście bez jakichkolwiek zniszczeń, czego dowodem są skutki gdyńskich zajść, że tylko trzy szyby w sklepie narożnym koło Prezydium z przypadku popękały, poza tym nic więcej się nie stało.
Władze w odpowiedzi na to, nikogo nie uprzedzając, jak to robili w piątek i sobotę przez megafony, w czwartek, zamiast pomówić ze stoczniowcami i innymi pracownikami morza, wprowadzili do Gdyni wojsko, cała masę milicji i czekali na bezbronnych robotników, idących do swoich zakładów pracy, z myślą, że się coś wyjaśni i zaczną pracować, bo przecież nikt nie myślał walczyć o coś więcej, czy też o coś innego jak o kawałek chleba. Aż tu, o dziwo, zamiast jakiejś rozmowy władz z robotnikami, jak obiecał przewodniczący gdyńskiej M.R.N. (za co mówiąc nawiasem, miał podobno duże przykrości), dojście do stoczni i portu było zamknięte. Dojazd był tylko do dworca, dalej nie, a od Grabówka tylko do pomostu.
I teraz możecie sobie kochani wyobrazić, co się działo. Ludzie od godziny 5.30 do 8 napływali nieprzerwanym strumieniem, a naprzeciwko tych ludzi wojsko z czołgami, z lufami obróconym do ludzi i milicja z bronią w ręku, wrzeszcząca na wzór hitlerowców – rozejść się! rozejść się!, ale co to pomogło jak z tyłu naciskali następni przybywający tak, że w sumie ogólnej podczas wymiany różnych krzyków i pogróżek, niektórzy nie wytrzymywali nerwowo i grozili, na co milicja ostrzegała, że użyje broni, jak nie będzie spokoju. I tego było tylko potrzeba. Aż wreszcie padł strzał. I wtedy się zaczęło. Tłum wycofując się, skierował się do M.R.N., szukając jakby swojej racji, pomocy, czy czegoś w tym rodzaju. A koło Prezydium to samo. Milicja z tarczami, z bronią w ręku i od nowa ta sama historia koło dworca. A widok był straszny. Z jednej strony człowiek żądający chleba i oprócz chleba w kieszeni idąc do pracy nic więcej z sobą nie miał, a z drugiej milicja, z bronią w ręku, strzelała do uciekających, jak do kaczek z tyłu, to było coś makabrycznego. Mało tego, milicjanci rannych dobijali. Ilu padło razem, na pomoście, przy dworcu i przy Prezydium, trudno powiedzieć, jedni mówią stu, inni więcej, a ilu rannych, nie wiadomo. Najlepiej powiedzieliby lekarze, szpitale mają na pewno zapiski.
Obecnie słyszy się, widocznie w celu wytłumaczenia, że komitety strajkowe składały się z kryminalistów, ludzi podejrzanych, a nie szacownych i poważnych ludzi. Nie wiem, czy to prawda.
Darujcie kochani. Dzisiaj w naszych warunkach i w naszej dyktaturze trzeba nie lada śmiałka, by się podjął takiego zadania i ci ludzie, którzy się tego podjęli i przez dwa dni urzędowali (poniedziałek, wtorek) zasługują na szacunek, bo nie dopuścili tak jak w Gdańsku, do zniszczeń i innych nieobliczalnych wybryków i tu nie wolno ich piętnować. Raczej na napiętnowanie zasługują ci, którzy milicji dali tyle wódki, ile chcieli i ci, którzy w środę po południu, nie ogłosili, że w czwartek zakłady będą zamknięte, aż do odwołania, a wtedy w czwartek 17 grudnia, do takiej masakry by nie doszło, bo wielu ludzi pozostałoby w domu, a tych paru śmiałków, którzy by się zjawili na mieście, byłoby niczym. A tak, do czego doszło? Do ogólnego żalu, do rozgoryczenia i do przekleństw na milicję, jak nigdy w życiu, tym bardziej, że nikt nie występował przeciwko władzy. Paru łobuziaków może się znalazło, ale nie można twierdzić zaraz, że była to banda szumowin, chuliganów i innych wichrzycieli, od którego to słowa już tylko krok do słowa antysocjalista, reakcjonista itd. A trzeba wiedzieć, że w pierwszej fazie, do czasu wystąpienia E. Gierka nasze gazety już określały tak wystąpienia w Trójmieście, co nas tu bardzo bolało, szczególnie Gdynian, dlatego, że w Gdyni postanowiono zachować ład i spokój i za to spotkało nas takie rozczarowanie, jak krwawa jatka, a potem jeszcze polowanie jak na czarownice i nie daj Boże jak się ktoś dostał w ręce milicji. Bili bez miłosierdzia, winien nie winien, kto podpadł. Wszyscy się dziwią, skąd ta zawziętość tych milicjantów była. Fakt, że byli młodzi i pijani, ale i u podpitych ludzi tkwi gdzieś chociaż trochę serca i litości – u tych nie było nic. A niektórych bardzo maltretowali i za nic.
A najważniejsze jest to, że obecnie po takiej krwawej jatce, wszyscy nabrali wody w usta i nikt w prasie na ten temat nic nie mówi, a to są tak bolesne sprawy. I tylko po cichu w nocy, chowa się nieboszczyków i tych, którzy z ran umierają, to naprawdę straszne. Dlaczego tak jest? Nie powiem, gdyby to była walka z ustrojem, walka polityczna, to jeszcze rozumiem, ale była to walka o codzienne potrzeby zagwarantowane nam przez te władze i nic więcej. Nawet każdego zdziwiło, że Gomułka zszedł z tronu, bo właściwie może nie on, a jego administracja zgnuśniała, zapominając o tym, że ma naród pod sobą do obsłużenia, za co jej naród płaci ciężkie pieniądze. Tak jak na przykład u nas, zamiast w środę zawiadomić, żeby nikt nie szedł do pracy w czwartek, bo zakłady zamknięte, to rozstawiono milicję i wojsko, jak myśliwych, żeby strzelali do ludzi jak do zwierzyny. Tak się nie robi. Ktoś za te błędy powinien odpowiedzieć, tak samo jak za te skrzynki wódki, które porozstawiano po stoczni, żeby milicja piła, ile serce zapragnie, a potem strzelała w plecy. Zapytajcie lekarzy, bo mnie może nie wierzycie, lekarze powiedzą najlepiej, czy były strzały w tył głowy i z tyłu. Oni się na tym znają. Mało tego, ale zaopatrzono milicję w kulki rozrywające (dum dum), to było najstraszliwsze.
Kończę, chciałbym, żeby się skontaktować z Komitetem Centralnym PZPR, niech tam też wiedzą, co ludzie umyślą i wydaje mi się, że jakieś konsekwencje wobec gdyńskich władz należałoby wyciągnąć. Te przeoczenia i brak właściwego rozeznania powinny być zbadane, a że niby się mówi, że była to chuliganeria, to co do Gdyni, to jest kłamstwo.
Anonim z Gdyni, 27 grudnia 1970
("Księga listów PRL-u", opr. Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2005)