(…) Najpierw poszła seria pocisków świetlnych, potem był wystrzał z czołgu. Ale wtedy jużeśmy ruszyli, ludzie taką ławą szli. Podać zaczęli najpierw nie ci z pierwszych szeregów, tylko z dalszych. Milicja strzelała pod nogi, co dawało rykoszety odbijane od kocich łbów. Jeśli ktoś był w wojsku, to wie, że wtedy powstają najcięższe rany. Obok mnie jeden dostał w krtań, drugi w nogę. Raniło nawet tych, co zostali w kolejce.
Byłem wtedy młodym chłopakiem, chodziłem do szkoły, to był właśnie ten wiek, kiedy człowiek jest porywczy. Więc jak nas rozgonili strzałami, wróciliśmy i natarliśmy na nich kamieniami. Trzy razy odepchnęliśmy ich od pomostu, chcieliśmy pomost utrzymać. Jeden z milicjantów dostał tak, że kumple musieli go ciągnąć.
(…) Zaraz potem ruszyły dwa pochody – jeden ulicą Marchlewskiego, drugi Czerwonych Kosynierów, ja poszedłem w tym drugim. Skąd się wzięły drzwi, ja nie wiem. Na tych drzwiach położyli sztandar i nieśli zabitego na tym sztandarze. Pod wiaduktem nie chcieli nas przepuścić, ale jakoś przepuścili. Przeszliśmy 10 Lutego, Świętojańską, do Prezydium. I tam, przy Prezydium zaatakowała nas milicja. Było ich kilkuset. Jak się cofaliśmy, zobaczyłem, że rozbita została budka telefoniczna. Odgonili nas dość daleko, bo nie mieliśmy nic, żadnych kamieni.
Nabraliśmy potem kamieni z torów kolejowych w kieszenie – i na nich. Zaczęły się walki. Raz oni, to znowu my ich spychaliśmy. Mali chłopcy latali z wiadrami z wodą i zaduszali petardy. Chłopaki po wojski biegali obok nich i pilnowali, żeby petard nie brali do ręki, bo może ręce porozrywać. Dużo petard było odrzuconych z powrotem w milicjantów. Potem nastąpił ostry atak milicji. Gonili nas przez tory aż do hotelu robotniczego. Uciekaliśmy zygzakami, bo strzelali z pistoletów. To jest rażenie na 50 metrów i każdy wie, z jakiej odległości on może trafić. Z 10-15 metrów to on mnie trafi, ale z 50 i jeszcze jak latam zygzakami to mało prawdopodobne. Ja uciekłem na cmentarz i więcej już udziału nie brałem.
(Źr. "Spokania" nr 24, Lublin 1983)