(…) I jak już za pomostem żeśmy się znaleźli, to dosłownie tam, gdzie kiosk stoi, facet leżał. I znalazła się jakaś pani, chyba ze czterdzieści lat, powiedziała: - Antek czy Antoś, takie jakieś imię. I płakała nad nim. To nie wiem, czy to była żona, czy ktoś z rodziny? A gdy chodzi o wiek, to nie był żaden chłopak, on nie był taki młody, koło czterdziestki mógł mieć. I zaraz myśmy chcieli jakąś pomoc zorganizować, do szpitala zawieźć. Nic nie było, to tego gościa na ręce żeśmy wzięli. No i doszliśmy pod baraki, za restauracją "Brudas". Z tego baraku wyciągnęliśmy wtedy drzwi i później ktoś powiedział, że idziemy na dworzec czy pod Prezydium – nie wiem, jak to było – w każdym razie do centrum miasta.
No to myśmy szli, już śpiewanie było, hymny różne narodowe i myśmy szli przez dworzec, tym tunelem przeszliśmy przez hol, na drugą stronę. Teraz trudno mi powiedzieć, którą ulicą żeśmy szli – Jana z Kolna czy Migdały, w każdym bądź razie wyszliśmy na plac Kaszubski. Idziemy z tym człowiekiem i nagle z Najświętszej Panny Marii ksiądz wyszedł i wyniósł krzyż, taki długi, jaki się niesie na pogrzebach. Ktoś wziął ten krzyż i szliśmy do Prezydium.
(Źr. "Spotkania" nr 24, Lublin 1983)