Londyn pożegnał najlepszych lekkoatletów świata. I choć w trakcie 10 dni mistrzostw padł tylko jeden rekord globu (Portugalki Ines Henriques w chodzie na 50 km), nie można uznać imprezy za nieudaną.
Nie zabrakło niespodzianek, rozstrzygnięć naprawdę zaskakujących, a także chwil, które zapiszą się w historii. Lub po prostu momentów, które dostarczyły fanom sportu dużo rozrywki.
Pożegnania
Nie były to najbardziej radosne mistrzostwa świata, przede wszystkim ze względu na dobiegające końca kariery dwóch wielkich sportowców - Usaina Bolta i Mo Faraha. Oczywiście nie trzeba tłumaczyć, kto był na pierwszym planie, jednak Brytyjczyk na swojej ziemi także mógł liczyć na owacje na stojąco i to, że jego fanom w oczach zakręcą się łzy.
Najszybszy człowiek na ziemi i król długich dystansów, obaj chcieli postawić kropkę w swoich karierach za pomocą złotych medali.
Bolt najpierw został zdetronizowany przez Justina Gatlina, mającego za sobą dopingowe wpadki najstarszego mistrza świata w historii. Walka dobra ze złem? Można tak to ująć, jednak na pewno historia ciekawa, dająca niepokonanemu przez rywala Jamajczykowi bardziej ludzką twarz.
Brązowy medal (bo przed legendą sprintu na metę przybiegł też Christian Coleman) był jednak nie tylko rozczarowaniem, ale też początkiem dalszych problemów.
Lekkoatletyczne MŚ 2017: dobro kontra zło, czyli Bolt kontra Gatlin. Dopingowy recydywista pokonał króla
W sztafecie 4x100 metrów był ustawiony na ostatniej zmianie. Zamiast obrazków z ostatniego triumfu, świat obiegły zdjęcia, na których łapie się za udo i nie może dokończyć wyścigu. Oficjalnie był to skurcz, ale przez media przeszła burza.
Zawodnicy, którzy musieli czekać na start 45 minut, oskarżali organizatorów o brak zdrowego rozsądku. Po wyprowadzeniu na stadion nie mieli czym się ogrzać, a pogoda w Londynie nie rozpieszczała. Eksperci mówili jasno - to był powód, dla którego ikona lekkoatletyki zakończyła swoją karierę leżąc na tartanie, a nie na mecie.
Farah zwyciężył w biegu na 10 000 m, choć powinien był być zdyskwalifikowany. W trakcie rywalizacji wyszedł bowiem za bieżnię, sędziowie tego nie zauważyli, a inne reprezentacje nie wniosły protestu. Zdaniem ekspertów to niedopuszczalne, ale złoto pozostało w jego rękach.
Na dystansie 5000 m dobiegł do mety jako drugi, ale i tak nikt nie miał do niego pretensji. W Londynie jest uwielbiany, a ta porażka tylko potwierdziła, że kariery mistrza nie definiuje sposób, w jaki się żegna, ale to, co osiągnął w całej swojej drodze.
Pierre-Ambroise Bosse i wywiad
Francuz zaskoczył wszystkich w biegu na 800 metrów i wrócił do domu ze złotym medalem. Zaskoczył też Adama Kszczota, który musiał zadowolić się srebrem. Najlepszy jednak był wywiad, którego udzielił Bosse po największym w karierze sukcesie.
To były nieco ponad trzy minuty rozmowy, ale już po kilkunastu sekundach można było odnieść wrażenie, że tego zawodnika nie da się nie lubić.
Na początku powiedział, że przyzwyczaił się do tego, że po swoich biegach jest niewidzialny dla dziennikarzy i po prostu przechodzi do szatni. Potem przyznał, że po tym złocie wszyscy wybaczą mu wszystko, bezpośrednio przechodząc do historii swojego kolegi, któremu dzień przed finałem nie wypaliła randka na południu Francji. Bosse podczas rozmowy telefonicznej zaprosił go na swój bieg do Londynu i pocieszalne piwo.
Naturalny, szczery, momentami nawet rozbrajająco. Mamy nadzieję, że będziemy częściej oglądać jego popisy przed kamerą.
Zamieszanie z Makwalą
Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Atletycznych „wyeliminowało” jeszcze przed rywalizacją na 400 metrów jednego z najgroźniejszych rywali wyrastającego na jedną z największych gwiazd imprezy Wayde'a van Niekerka - Isaac Makwalę. Wszystko działo się w mocno kontrowersyjnych okolicznościach - Botswańczyk miał zarazić się wirusem i nie został dopuszczony do startu.
Zawodnik nie został wpuszczony na Stadion Olimpijski w Londynie, bo zgodnie z brytyjskim prawem po zatruciu żołądkowym musiał przejść kwarantannę, której termin mijał tego dnia po południu. Problem w tym, że Makwala zaprzeczał zatruciu.
W wywiadzie dla jednej ze stacji telewizyjnych reprezentant Botswany, który uchodził za najpoważniejszego rywala Wayde'a van Niekerka w walce o złoty medal, skarżył się, że nikt nie chciał z nim rozmawiać; sugerował, że gdyby był Brytyjczykiem, zostałby inaczej potraktowany. Pochodzący z Afryki Południowej Van Niekerk wygrał z wynikiem 43.98 sek.
Makwala dostał szansę w biegu na 200 metrów, jednak w eliminacjach musiał startować... samotnie.
Ostatecznie awansował do finału, a w nim zajął siódme miejsce. Wygrał zaś...
Ramil Guliyev
28-letni Azer reprezentował na mistrzostwach Turcję, na światowych listach nie mieścił się w pierwszej dziesiątce, nie miał żadnych szans u bukmacherów.
W lipcu udało mu się złamać barierę 10 sekund w biegu na 100 metrów, co mogło dać do myślenia rywalom. Tak się jednak najwyraźniej nie stało, bo Guliyew zostawił za plecami m.in. Niekerka, który pozostawał żelaznym faworytem tego biegu.
Pokłócony z azerską federacją, po odcierpieniu trzyletniego zawieszenia za zmianę barw narodowych, mozolnie piął się na szczyt. Po zwycięstwie odebrał telefon od prezydenta Turcji, który pogratulował mu zdobycia historycznego złotego medalu dla tego kraju.
Maskotka
Wiemy, że mistrzostwa miały "trochę" więcej do zaoferowania niż będący ich maskotką jeż. Trudno jednak nie zauważyć, że zdobył on serca publiczności w sposób bezdyskusyjny.
Popisy tych, którzy mają zabawiać kibiców, często nie są specjalnie ekscytujące, bywają po prostu nudne. W historii widzieliśmy przypadki, że sam wygląd bywał wystarczającą przeszkodą w dotarciu do szerszego grona odbiorców, nie mówiąc już o walorach artystyczno-komediowych.
Jeśli zaś chodzi o londyńskiego jeża, to nie zdziwilibyśmy się, gdyby to właśnie maskotka miała wierne grono swoich fanów, którzy zdecydowanie dopisali w Londynie.
Zresztą to właśnie publiczność przyczyniła się do tego, że mistrzostwa potrafiły imponować rozmachem. Organizatorzy o jeden dzień wydłużyli imprezę i w dni powszednie zrezygnowali z sesji przedpołudniowych, co przełożyło się na frekwencję. Trybuny były pełne, Brytyjczycy żyli tymi zawodami. Sprzedano rekordową liczbę 705 tys. biletów, które kosztowały średnio 90 funtów.
8 medali, rekordowa liczba finałów Polaków - biało-czerwoni pobyt nad Tamizą będą wspominać dobrze. Zarówno pod względem liczby punktów (86), jak i liczby miejsc finałowych (20) były to dla Polski najlepsze mistrzostwa świata w historii. Czy czegoś nam zabrakło? Wydaje się, że nie ma sensu zastanawiać się akurat nad tym. Z całą pewnością polska ekipa ma prawo do świętowania
Medale naszych reprezentantów wraz z relacjami Cezarego Gurjewa:
Lekkoatletyczne MŚ 2017: osiem powodów do dumy. Biało-czerwone medale w Londynie
Z 51-osobowej ekipy nikt nie zawiódł. Jak powiedział PAP prezes PZLA Henryk Olszewski, kibice zobaczyli już trzon reprezentacji olimpijskiej, która w Tokio ma zdobywać medale.
Dominatorka Felix
Najwięcej medali, trzy, wywalczyła Allyson Felix, zresztą nie tylko w Londynie, ale i w historii mistrzostw świata jest absolutną dominatorką. Ma ich w sumie 16, a nad Tamizą zawiesiła na szyi brąz za 400 m i dwa złota za występy w sztafetach - 4x100 i 4x400 m.
Jedenaście złotych, trzy srebrne i dwa brązy - to tylko pokazuje, z jaką zawodniczką mamy do czynienia. Usain Bolt zakończył karierę z 14 krążkami tych imprezy. Do tego wszystkiego Amerykanka może dołożyć 9, które zdobyła na igrzyskach olimpijskich.
Gapiostwo drogo kosztuje
Zapamiętamy też bieg na 3000 metrów z przeszkodami, jednak nie ze względu niesamowitego czasu czy wielkiego zwycięstwa, a gapiostwa, które tylko potwierdza, że choćby sekunda rozluźnienia czy braku koncentracji w sporcie wyczynowym może być zgubna.
Kenijka Beatrice Chepkoech była wśród faworytek do medalu, ale... ominęła rów z wodą i zorientowała się po kilku metrach. Cofnęła się i zaczęła gonić czołówkę, ale już nie dała rady.
Do tego, by znaleźć się na podium, zabrakło jej kilku metrów.
Murarz ze złotem
Latem zwykle dorabia sobie jako murarz w Christchurch w Nowej Zelandii, z krótką przerwą na zdobycie złota mistrzostw świata - tak w skrócie i w dużym uproszczeniu można by opisać Toma Walsha, który pogodził faworyzowanych rywali i zwyciężył w pchnięciu kulą.
25-latek jest siedmiokrotnym mistrzem kraju, co ciekawe, po tytuły sięgał także w rzucie dyskiem. Próbkę jego talentu widzieliśmy w Sopocie w 2014 roku, kiedy na swojej pierwszej większej imprezie zdobył brązowy medal.
Paweł Słójkowski, PolskieRadio.pl