Więc byłam nieco zaskoczona, gdy mój wnuk – a jest pacholęciem siedemnastoletnim – oznajmił mi, że jestem sławna wśród jego kolegów z klasy, i do tego żaden z nich nie chce wierzyć, że ja to jego babcia.
A zaczęło się to od mojej strony internetowej, na której zamieszczam teksty nadane przez radio lub gdzieś drukowane. Prowadzi ją najstarszy mój wnuk, zrobił też wizytówki, to znaczy zamówił, i teraz rozdajemy je wszyscy, gdzie możemy. Oczywiście wszystko to działa za darmo i kosztuje tylko cenny czas.
Mówię o tym nieco zdziwiona, bo praktyka pokazuje, że moje teksty, pisane czy czytane dla osób dorosłych, nagle znalazły się dziwnie w kręgu zainteresowania ludzi młodych. Młodzieży. Nigdy bym nie przypuszczała, że trafię właśnie na dobry odbiór wśród młodego pokolenia. Mówię przecież zwykle o sprawach czasem bardzo poważnych, lubię wspominać dawne czasy w kontekście dnia dzisiejszego, odwołuję się do kodów rówieśników mojej historii. I nagle okazuje się, że właśnie to budzi zainteresowanie młodych.
W ogóle ostatnio nurtuje mnie problem poszczególnych grup pokoleniowych. A dzielę wszystko na trzy podstawowe – młodzi, dorośli i starzy. Najogólniej można by powiedzieć, że młodzi to są buntownicy, starzy – kontemplujący, zaś dorośli – jedyni żyjący realnie. W realu – jak to się zwykło mawiać.
Przede wszystkim komunikacja między tymi grupami, a także wzajemne relacje są źródłem wielu napięć i nieporozumień. Dorośli nie rozumieją młodych. Starzy są niedoceniani. Młodzi są spragnieni zainteresowania i miłości. Najgorzej mają z tym wszystkim dorośli, bo mają na głowie i starych, i młodych, a prócz tego - cały świat. No bo przecież świata nie budują młodzi, bo za wcześnie, muszą się jeszcze uczyć wielu rzeczy. Starzy też - już nie, bo jest za późno i swoje zbudowali, a teraz to się przeważnie nadaje tylko do renowacji albo nawet do wyburzenia.
I tak się te trzy grupy przenikają, ścierają między sobą, ale niestety – słabo współdziałają. I tu jest ten pies pogrzebany.
Gdy chcę coś polecić do przeczytania moim dzieciom, czyli ludziom dorosłym, to tylko kiwają głowami - tak, tak, tylko rodzinę opisujesz. Nic nowego.
Jeśli moje dzieci chcą coś podpowiedzieć coś własnym dzieciom, czyli młodym, to z kolei one uważają ich za przestarzałych. I tyle.
Jednym słowem – wszędzie sęki.
A tu siurpryza – nagle wnuki akceptują babciną pisaninę. Coś w tym musi być wobec tego, bo przecież ich nie zwabiam nagrodami i te pe.
I przypomniało mi się w tym momencie, jak Pan Jezus powiedział, że musi mówić przypowieściami, bo inaczej ludzie by Go nie zrozumieli. Oczywiście nie jestem tak zarozumiała, by się przyrównywać do tego stwierdzenia, ale jakaś prawda musi w tym być, że nasza możliwość porozumienia zależy od języka, ale i zawartości przekazu. Mogłabym przypuszczać, że piszę odpowiednio infantylnie właśnie jak dla dzieciaków, ale przecież mam swoich czytelników czy słuchaczy i w moim pokoleniu, które odnajduje w tym także swoje widzenie świata.
Pozostaje więc problem – jak trafić to tych pośrodku. Jak ich oderwać choć na momencik od warsztatów pracy, od trudu budowania świata, ponoszenia ciężarów życia, konieczności znoszenia buntów młodych i pretensji starych.
I wyliczając to wszystko nagle uświadomiłam sobie, że najtrudniej jest być dorosłym. Bo oni za wszystko odpowiadają, i za szkoły, i za emerytury, a do tego wszyscy mają do nich o wszystko pretensje.
Pozostaje mi tylko pocieszyć ich, że mają przecież już za sobą bunty młodości, ale jeszcze przed sobą długą i pogodną starość. Więc żeby się tak nie przeciążali pracą. I mogli dożyć swojego czasu kontemplacji, bo warto. A on nadejdzie na pewno.
Elżbieta Nowak