Dlatego dawkuję ją sobie ostrożnie, świątecznie. Brzmi tak, jakby została nagrana perpetualnie, jakby dźwięk był w ciągłym ruchu, który stanowi zarazem nieodłączną cząstkę ruchu wiecznego. Raz wzlatuje, raz opada. To muzyka, która nie jest ani smutna, ani wesoła, ale jednak pogodna. Marzycielska, nostalgiczna, lecz bez zbytniego epatowania emocjami, przy tym „hipnotyzująca jak spirograf”. Tradycyjna i nowatorska. Archetypiczna i osobista. Południowa i północna. Jest rybą w wodzie i ptakiem w powietrzu. Nagrał ją w 1981 r. jeden człowiek na jednym instrumencie.
Kim był Michael O'Shea (1947-1991)? Wagabundą, z pochodzenia Irlandczykiem. Pracował w różnych zawodach, jak sam o sobie pisał: „barman, kelner, sprzedawca, rymarz, pracownik biurowy, pracownik socjalny, dziwaczny pracownik, rzeźbiarz, projektant, kolekcjoner, transwestyta (ok, to nie jest tak naprawdę praca), wynalazca, psychonauta, aktor, twórca instrumentów.”
O'Shea wpadł na pomysł zbudowania hybrydy zelochordu, cymbałów i sitaru. Posłużyły mu do tego drzwi znalezione na śmietniku. Kilkakrotnie przebudowywany instrument zyskał ostateczną postać jako Mo Chara.
Po służbie wojskowej zakończonej dezercją i półrocznym pobytem w więzieniu przeniósł się z Irlandii do Londynu, gdzie zaangażował się w scenę folkową, współpracując z takimi brytyjskimi muzykami folkowymi jak Ewan MacColl i Peggy Seeger. Już wtedy grał głównie na ulicach londyńskich, a także we Francji i Niemczech. W połowie lat 70. wyjechał jako wolontariusz do ogarniętego klęską głodu Bangladeszu. Powrócił z dyzenterią, zapaleniem wątroby i… sitarem, na którym nauczył się grać w czasie rekonwalescencji. Następnie błąkał się po Europie i Bliskim Wschodzie. We Francji podróżował z Algierczykiem o nazwisku Kris Hosylan Harp, grającym na czymś w rodzaju dulcymera, który nazywał zelochordem. O ile to nie legenda, bo O'Shea był istotą o, jakby to powiedzieć, daleko posuniętej autokreacji.
Tak czy owak O'Shea wpadł na pomysł zbudowania hybrydy zelochordu, cymbałów i sitaru. Posłużyły mu do tego drzwi znalezione na śmietniku. Kilkakrotnie przebudowywany instrument zyskał ostateczną postać jako Mo Chara (irl. mój przyjaciel). Miał 17 strun melodycznych plus 6 rezonansowych, pedał tłumiący oraz skrzynkę z efektami - Black Hole Space Box (pogłos, echo, phaser, delay). Oprócz zwyczajnych pałeczek O'Shea używał lekkich pędzli malarskich, które dodatkowo oklejał taśmą. Wszystko to pozwalało mu różnicować barwę, artykulację, przestrzeń, dynamikę, a także grać, jeśli trzeba, akordami czy wplatać równolegle do melodii dźwięki bardziej perkusyjne, przypominające kastaniety, naśladujące irlandzkie stepowanie. Mo Chara z tak szeroką gamą możliwości uczyniła zeń w londyńskiej dzielnicy artystycznej Covent Garden wybijającego się buskera. Specyficzna mieszanka elementów muzyki tradycyjnej różnych kultur – indyjskiej, perskiej, basenu Morza Śródziemnego oraz irlandzkiej – w połączeniu z nietuzinkową osobowością i pewnymi inspiracjami, które zaczerpnął od amerykańskiego muzyka Edwarda Larry'ego Gordona znanego jako Laraaji, sprawiała, że muzyka O'Shea „uderzała przechodniów w twarz z kosmiczną głębią”.
Podobnie jak Laraaji przez Briana Eno, tak O'Shea został „odkryty” przez Bruce'a Gilberta i Grahama Lewisa – muzyków i producentów znanych w kręgu muzyki postpunkowej i niezależnej chociażby z formacji The Wire czy Dome. Jeden z nich wspomina: "Wyszedłem z Białego Lwa na James Street, by zaczerpnąć świeżego powietrza i zdałem sobie sprawę z pięknego hałasu, który wydawał się emanować z ulicy w kierunku starego rynku. Poszedłem za nim i znalazłem postać w wejściu do sklepu, siedzącą na przenośnym wzmacniaczu, zgarbioną nad skrzynką o wielu strunach, w które uderzała pałeczkami. (…) Ta osoba miała biały turban z dużą szmaragdową broszką, wielkimi złotymi kolczykami naszyjnikiem, granatowym dwurzędowym blezerem, kremową bluzką i plisowaną spódnicą do kolan, pończochami i parą czarnych butów na wysokim obcasie z dużymi złotymi sprzączkami. Szklane wejście do sklepu stworzyło lej, który przekazywał dźwięk na otwartą ulicę, skąd odbijał się następnie od gmachu opery".
Gilbert & Lewis z miejsca zaproponowali buskerowi nagrania w swoim studio. O'Shea jednak był dziwakiem i chociaż czasem widywano go na ulicy „z martwym łososiem pod pachą, z policzkami wypchanymi piłeczkami pingpongowymi, w towarzystwie przerażających dziewczyn”, to na nagraniach się nie pojawiał. Minęły dwa lata i któregoś dnia przyszedł niezapowiedziany: "Hej! Hej! Planety są zgodne, dzisiaj jest dobry dzień do nagrania, jeśli to możliwe". I w jeden dzień zrejestrował album, na który trafiłem dzięki tegorocznej reedycji. Raptem pięć utworów, nie wielkie, ale na pewno małe arcydzieło.
Zaczął się krótki okres kariery O'Shea, został rezydentem w klubie jazzowym Ronnie Scott's, gdzie dzielił scenę z Alice Coltrane czy Donem Cherrym. Wystąpił jako support Raviego Shankara w Royal Festival Hall. Nagrywał z Rickiem Wakemanem oraz zespołem The The, jednak była to współpraca nieudana, nie satysfakcjonowała żadnej ze stron.
Muzyka O'Shea uderzała przechodniów w twarz z kosmiczną głębią.
O'Shea – krnąbrny, chodzący własnymi drogami i przywiązany do swojej wizji muzyki – nie narzucał się show-biznesowi i kiedy, pomimo zachęcających oznak, jego kariera nie ruszyła, wrócił do buskingu. W rezultacie jedyne nagrania, jakie po nim pozostały, to solowy album oraz udział w pierwszej płycie interesującej irlandzkiej formacji postpunkowej Stano z roku 1983. Nieprzypadkowo, bo O'Shea był wprawdzie hippisem z pokolenia 1968, jednak na przełomie lat 70. i 80. najlepiej czuł się w środowisku postpunkowym, do którego także Gilbert & Lewis należeli. Był nieuchwytnym wolnym kontrkulturowym duchem, co niekoniecznie musi dziwić, o rozwiniętym guście do alkoholu i haszyszu.
Jego przyjaciel napisał: "Tego typu oświetleni księżycem artyści unikają światła punktowego. Prawdziwy Mike O'Shea to zabawny, dowcipny, inteligentny, superwrażliwy i kochany zbyciarz, który uwielbiał bawić swoich przyjaciół w domu o wiele bardziej niż dawać koncerty lub zajmować się robieniem albumów. Pewnego dnia znalazłem go smutnego i płaczącego. Wiedział, że umrze". Niedługo potem śmiertelnie potrącił go pocztowy ambulans na londyńskiej ulicy. Miał 44 lata. Nie zdążył zaangażować się twórczo ze swoim Mo Charą w rozkwitającą na przełomie lat 80. i 90. scenę rave, co było jego marzeniem. A szkoda, bo zapewne spełniłby się tam – faktura, brzmienia, rytmika jego akustycznych cymbałów na solowym albumie przypominają miejscami muzykę elektroniczną. Pozostał tylko i aż klasykiem avant-folku.
Artysta chwili – Michael O'Shea. Żył-był, przemknął szybko.
Remek Hanaj
"Michael O'Shea"
Michael O'Shea
[Dome Records 1982, edycja oryginalna; ACMOSLPx1 2019, reedycja]
Ocena: 5/5
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.