Najpierw o instrumencie. Lutnia guimbri wywodzi się z subsaharyjskiego regionu Afryki i została wcielona przez tradycyjną muzykę marokańską. W okresie szesnasto- i siedemnastowiecznego niewolnictwa stała się tradycyjnym instrumentem ludu Gnawa. Pudło rezonansowe instrumentu jest drewniane i podłużne, z jednej strony zamknięte ścianą wykonaną ze skóry wielbłąda (która podobno ma takie same akustyczne właściwości jak membrana banjo). Pomiędzy nim a prostym gryfem przymocowane są zaledwie trzy struny - ucho zachodniego słuchacza najprościej sklasyfikuje instrument brzmieniowo jako bratni gitarze basowej, ale jego brzmienie oferuje znacznie więcej.
Wydany w tym roku Mandatory Reality to największe jak dotąd zanurzenie się w transowości i mantrycznym uniesieniu. Album trwa aż 81 minut, znajdują się na nim zaledwie cztery kompozycje z najbardziej wyrazistą suitą “Finite”, trwającą połowę tego czasu.
Teraz o spiritus movens tego projektu. Joshua Abrams wywodzi się ze sceny chicagowskiej, która od wielu lat łączy inspiracje muzyką jazzową, improwizowaną, awangardową, najczęściej spotykając się na pograniczu tych wszystkich wpływów. Basista współtworzył lub współtworzy ponad dwa tuziny różnych formacji, a na scenie i w studiu nie raz spotykał się z takimi muzykami jak Rob Mazurek, Nicole Mitchell, Matana Roberts, Frank Rosaly, Jeff Parker, Hamid Drake i Bonnie Prince Billy.
Wreszcie o Natural Information Society, bo pomimo tak złożonej aktywności, ten na tle wszystkich tych formacji wyróżnia się najbardziej. Ze stale zmieniającym się składem i koncepcjami na muzykę, która z płyty na płytę ukazuje różne oblicza i nawet serwis Discogs nie jest w stanie jasno wytłumaczyć - trzeba się mocno naszukać - kiedy ten projekt zapoczątkował działalność. Najpewniej za sprawą albumu Natural Information z 2010 roku, na którym już wtedy pojawiło się sporo gości. Później solowy projekt, przemianowany na kolektywne granie, basista prowadził różnymi ścieżkami: na Represencing (2012) budował iście moondogowy klimat z szerokim instrumentarium, bazując na sugestywnym groovie i zestawie dęciaków; Magnetoception (2015) i Simultonality (2017) miały bardziej zelektryfikowany charakter, chociaż ten pierwszy zahaczał o brzmienie ambientowe, a drugi quasi-post-rockowe.
Wydany w tym roku Mandatory Reality to największe jak dotąd zanurzenie się w transowości i mantrycznym uniesieniu. Album trwa aż 81 minut, znajdują się na nim zaledwie cztery kompozycje z najbardziej wyrazistą suitą “Finite”, trwającą połowę tego czasu. Tym razem zespół, który liczy osiem osób, gra wyłącznie na akustycznym instrumentarium: gongach i harmoni (Lisa Alvardo), tabli i tarze (Hamid Drake), kornecie (Ben Lamar Gay) czy saksofonie altowym (Nick Mazzarella). Ale w odstającym od reszty, bo bardziej zdynamizowanym i głośniejszym “Shadow Conductor” świetnie jest uwypuklony klarnet basowy Jasona Steina, pojedyncze nuty fortepianu Bena Boyle i gongi Mikela Patricka Avery’ego.
Album został nagrany na setkę i to, co słyszymy nie ma w sobie postprodukcyjnych naleciałości. Zespół czasem przypomina jakby czerpał z reichowskiej metodologii, momentami blisko im do The Necks, chociaż są bardziej wyraziści i nie tak wolni jak Australijczycy, a kiedy indziej można znaleźć powiązania z Lotto, chociaż ich muzyka nie jest tak agresywna i nie pulsuje tak bardzo.
Otwierający “Memory’s Prism” na pierwszy plan wysuwa stonowany rytm guimbri, wylewającą się harmonię i snujące deciaki, dopełnione przez wytłumione perkusjonalia Drake’a w tle - bliżej im do współczesnej kompozycji niż jazzowej improwizacji. “Finite”, który rozpoczyna się solowym popisem gry Abramsa, to pełniejsza i bardziej rozbudowana opowieść: perkusjonalia wtórują basiście, a dęciaki falowo tworzą frapującą liryczną kompozycję; czujna Alvardo na harmonii, którą cechuje rozedrgane brzmienie, świetnie spaja całość, tworząc muzyczną otoczkę z fortepianem na spółkę. Jakby wszystkiego było mało na finał w “Agree” wszyscy muzycy sięgają po flety, tworząc mistyczny i porywający ukłon w kierunku minimalizmu.
Mandatory Reality to płyta, na którą potrzeba czasu - w dobie streamingu i krótkich utworów, wymaga zaangażowania i poświęcenia. Punktem wyjścia jest tu proste i surowe brzmienie guimbri, ale Abrams nie jest liderem o wielkim ego. Zapewnia miejsce wszystkim muzykom, a jednocześnie tworzy z nimi fanstastyczną orkiestralną konstelację. Wszyscy konsekwentnie wcielają ideę głębokiego słuchania Pauline Oliveiros: niekończące się kompozycje, powtarzalne wzory, ornamenty, którym warto się przysłuchiwać - wszystko to barwna i wciągająca epopeja. Album został nagrany na setkę i to, co słyszymy nie ma w sobie postprodukcyjnych naleciałości. Zespół czasem przypomina jakby czerpał z reichowskiej metodologii, momentami blisko im do The Necks, chociaż są bardziej wyraziści i nie tak wolni jak Australijczycy, a kiedy indziej można znaleźć powiązania z Lotto, chociaż ich muzyka nie jest tak agresywna i nie pulsuje tak bardzo. Mandatory Reality to dialog z czasem, konsekwencja w budowaniu muzycznego języka i lekcja tego, jak na stosunkowo prostym akustycznym brzmieniu można budować rozbudowany dźwiękowy krajobraz. To na swój sposób również płyta polityczna - zmusza do wniknięcia w inną rzeczywistość (obowiązkową, jak mówi tytuł): do zatrzymania się i wsłuchania, zajrzenia w nią głębiej.
Joshua Abrams & Natural Information Society
"Mandatory Reality"
[Eremite Records 2019]
Ocena: 4,5/5
Jakub Knera
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.