To specjalista od nagrywania muzyki zagrożonej zamilknięciem, głównie z tego powodu, że jest ona opowieścią o świecie w językach i kodach kulturowych różnych mniejszości narodowych, które podlegają nierzadko akulturacji, żyją od dawna w rozproszeniu i potrafią na dodatek dzielić się jeszcze na wiele mniejszych grup, przez co jeszcze mocniej różnicować kultorowo w ramach jednego etnosu.
Najpierw nagrywał Jeanneau w Indiach i Tanzanii, a potem powrócił do Azji, w Indochiny, gdzie wsiąkł już na długo. Wydał multum płyt, może nawet koło stu, ale nie tylko z muzyką in crudo. Podchodzi do dziedzictwa etnomuzycznego bowiem bardziej jak muzyk niż jak etnograf. Nie jest ajatollahem puryzmu (jak napisano na last.fm) i oprócz świetnych dokumentów z terenu wydaje swoją autorską muzykę, będącą jego osobistą wersją krajobrazu muzycznego i kulturowego, w którym się znajduje, do którego podróżuje i któremu poświęca swoje życie. W końcu jest Francuzem wykształconym według innych kanonów estetycznych, także według europejskiej muzyki klasycznej. Chociaż jak pisze we wstępie do jednej ze swoich płyt od małego lubił grzebać w winylach wytwórni Ocora...
W tym roku opublikował trzy albumy, które chciałem niniejszym zaanonsować. Pierwsza, świetnie zakomponowana, składa się z czterech nagrań Yao, którzy sami na siebie mówią Mien. Ta czteromilionowa w sumie tubylcza mniejszość zamieszkuje cztery południowe stany Chin oraz niektóre górskie obszary Tajlandii, Wietnamu i Laosu, dokąd była spychana przez dominujących Chińczyków Han. Mien znani są ze swoich haftów, ale równie ciekawie śpiewają. Są to śpiewy w kanonie. Pierwsze dwie pieśni, wykonywane przez kobiecy duet (jeden z Laosu, drugi z Chin) są podobnie skonstruowane. Panie śpiewają głosem unisono tę samą (choć czasem minimalnie różniącą się) wąsko zakrojoną melodię. Druga wchodzi z krótkim opóźnieniem, często na tej samej sylabie, czasem, choć rzadko równają się. W ogóle liczą się tu niuanse, unison nie jest dokładny, na schodzeniu się do tego samego dźwięku pojawiają się sekundy, grają barwy głosów (jedna jaśniejsza, druga ciemniejsza) oraz bardzo istotna tutaj cecha języka – tonalność (różne długości samogłosek, różnorako opadające i rosnące zmiany wysokości dźwięku w ramach jednej sylaby, różna intensywność głosu, modulacje itd.; tonalność w Azji ma znaczenie leksykalne, por. znany przykład z tajskiego: maí maĭ maî maī – nowe drewno się pali, nieprawdaż?).
Wszystko to sprawia, że ten hipnotyczny w efekcie śpiew przy głębszym słuchaniu zupełnie nie jest monotonny. W trzecim utworze dochodzi jeszcze dwóch panów, co komplikuje sprawę, tu już można powiedzieć o echolalicznym wielogłosie. Jeanneau w opisie płyty podaje jeszcze ciekawą informację o dwóch trybach śpiewania: dziennym i nocnym (spokojniejszym, z wydłużonymi tonami). Te trzy pieśni są czymś w rodzaju fragmentów kronik, zawierających przekazy mitologiczne jak i dygresje już z dużo nowszej historii. Czwarty utwór natomiast to muzyka z ceremonii inicjacji chłopca (odbywanej w wieku 10-14 lat) i oprócz śpiewu w duecie brzmi gong oraz dwie pary talerzy, na których grają dwaj z czterech tańczących mężczyzn. Oczywiście wszystko to nagrania terenowe i na całość składają się również odgłosy życia, współuczestnictwa (reakcje na taniec, przebieg ceremonii, śmieją się nawet same śpiewaczki) oraz głosy natury.
Obydwie autorskie płyty Laurenta Jeanneau są w pewnym sensie całością, częścią jego dłuższego cyklu wypowiedzi (zapewne będzie kontynuacja) na temat krainy Zomia. Tym mianem określa się od dwóch dekad krainę społeczności zamieszkujących wyżynne i górskie obszary w Indochinach. Społeczności owe o wyjątkowo zróżnicowanej kulturze i językach to licząca ok. 100 milionów mieszanka mniejszości, albo rdzennych na tych obszarach, albo uciekinierów z obszarów o dominacji wielkich narodów. Przez długi czas wymykały się narodowym podziałom, chociaż czas ten zdaje się dobiegać końca.
Muzyka Kink Gonga to zarówno audiosfera uwewnętrznionej przez niego Zomii, jak i opowieść o niej, miejscami reportażowa. Kolaż nagrań terenowych (preparowanych bądź nie), elektroniki, dźwięków elektroakustycznych, musique concrète, dźwięków realnych, które poprzez wyjęcie z pierwotnego kontekstu mogą zmieniać znaczenie, ekspresję, emocjonalność. Pierwsza płyta to w moim odczuciu bardziej wolna artystycznie, eksperymentalna muzyka, bardziej wprost odnosząca się do współczesności tej krainy, podlegającej burzliwym nieraz zmianom kulturowym i społecznym, niepokojom politycznym, entropii tradycji, chaosowi i gangsterce narkotykowej. Druga zachowując częściowo ten charakter jest jednak bardziej sublimacyjna, czasem jakby historiozoficzna, operuje bardziej rozbudowanymi i skomplikowanymi konstrukcjami, w sposób nieoczywisty, ale słyszalny dla mnie, sięga gdzieś archetypicznie pewnych form czy nastrojów klasycznej muzyki europejskiej (powidoki Bacha?).
Słuchanie płyt Kink Gonga to wciągająca i zaręczam, że niebłaha przygoda, obcowanie z dziełem, które z godnym podziwu poświęceniem, samozaparciem i konsekwencją, z punk-etnograficzną bezkompromisowością realizuje Jeanneau.
„Mien (Yao) Canon Singing in China, Vietnam, Laos”
Kink Gong/Sublime Frequencies 2021
Ocena: 4/5
Kink Gong „Zomia, vol. 1”
Discrepant 2021
Ocena: 3,5/5
Kink Gong „Zomianscape I – II”
Esitu 2021
Ocena: 4/5
Remek Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.