Radiowe Centrum Kultury Ludowej

Dalmatyńska serenada

Ostatnia aktualizacja: 24.05.2022 08:00
Do kanonu wkracza kolejna zapomniana płyta. Jej autor Branko Mataja urodził się w 1923 w Jugosławii, w chorwackim miasteczku Bakar nad Adriatykiem, a zmarł w Ameryce, nad Pacyfikiem.  
Branko Mataja
Branko MatajaFoto: mat. pras.

Ostatnio, od czasów pandemii, jesteśmy pod smutnym wrażeniem odchodzących jedna za drugą wybitnych postaci ze świata muzyki, klasyków. Bohater dzisiejszej recenzji, odszedł 22 lata temu jako były fryzjer i lokalnie znany w North Hollywood (Los Angeles) wytwórca gitar oraz właściciel warsztatu naprawiającego sprzęt studyjny. Na jednej z jego gitar grał Johnny Cash. O tym, że Mataja wydał w 1974 r. własnym sumptem i w małym nakładzie swój solowy album pt. „Traditional and Folk Songs of Yugoslavia” prawie nikt nie wiedział. Płytę puszczono kilka razy w jakiejś serbskiej rozgłośni i tyle. Dopiero w 2005 wygrzebał ją gdzieś w zakurzonym archiwum muzyk chorwacki David Jerković i przez następne 15 lat odkrywał dla siebie postać Mataja. Odnalazł jego syna, biznesmena, który jednak nie ceniąc twórczości ojca przez długi czas nie godził się na wznowienie płyty. Przejrzał na oczy jako emeryt, dzięki czemu Jerković opublikował w tym roku wybór nagrań pt. „Over Fields And Mountains”.

Nie dziwi mnie wcale, że wśród diaspory jugosłowiańskiej Mataja nie zrobił kariery, bo na pierwszym planie jest w tej muzyce indywidualne doświadczenie i artystyczna osobowość. To nie jest zagrane „po bożemu”, na patriotyczny użytek wspólnoty, na tradycyjnym akustycznym instrumencie, ale przede wszystkim dla siebie samego. Jest w tym samotność, jednostkowy los, własna estetyka. Właśnie tej ostatniej warto poświęcić kilka zdań, bo stanowi ona clou płyty i jej tak żywego dzisiaj odbioru.

Przede wszystkim Mataja wykreował w swojej muzyce rzadko spotykaną eufonię. Sprawia ona, że niektórzy mogą słyszeć te utwory jako kiczowate. Owa eufonia jest jednak tak intensywna, że przekracza granice kiczu i tworzy nową jakość. Powtórzenia, echa, nakładki oraz pogłos i przestrzeń jaką on kreuje – wszystko to tworzy nową, niepowtarzalną, lżejszą od powietrza eteryczną rzeczywistość. Słuchacz kapituluje przed wszechobecnym konsonansem, poddaje mu się jak hipnozie, która działa przez idylliczny, lekko zawieszony krajobraz, z odgiętym peryferyjnie czasem. Wszystkie utwory poza tanecznym „czaczakiem”, niepostrzeżenie i zdradliwie zwalniają, jak troszeczkę wciągana taśma, jak zaczynające się kończyć baterie, jakby ułamek ich „normalnego”, potoczystego ruchu był pochłaniany przez obecność jakiegoś niewidzialnego, a obecnego w pobliżu obiektu (jak to bywa w odkryciach astronomicznych).

Słyszę więc w tej muzyce jakieś napięcie, trudność, ucho igielne, przewężenie w klepsydrze – być może usytuowane pomiędzy szczęśliwym amerykańskim snem w jakim od 1964 r. przyszło mu spędzać życie i jaki pozwolił mu się wyzwolić z traumy II wojny (przeżytej w obozie), a zamkniętą drogą powrotu do domu, do ojczystych stron, bliskiego krajobrazu i kultury, które go ukształtowały i którym zawdzięczał przecież siebie. Słyszę więc odurzenie tęsknotą oraz jak ładnie napisał recenzent na Boomkat „załamane echo wyobrażonego życia”. Eksperymentalny charakter tej płyty zawiera się więc w samym jej wyrazie, ale także w tym zbiorze narzędzi, efektów, które Mataja osiągnął dzięki własnoręcznie skonstruowanym patentom.

YouTube

Jest w tej muzyce zarazem bardzo dużo tradycji, ona stanowi, że tak powiem, cały content, lecz jest zakodowana w indywidualny sposób. Kiedy Mataja realizował swoje nagrania, w kulturach opartych wciąż mocno na muzyce ludowej prawie nikt nie grał na gitarze tradycyjnej muzyki i to poddanej takiej filtracji. Tradycja jest tu obecna w całym repertuarze, można rozpoznać konkretne pieśni. Najbardziej znana – „Tamo daleko”, powstała wśród serbskich żołnierzy na wyspie Korfu w Grecji w czasie I wojny światowej i była właściwie hymnem serbskiej diaspory, co ciekawe u nas na jej melodię śpiewało się w harcerstwie „Świetlany krzyż” (a może wciąż się śpiewa?). Otwiera album z kolei „Da smo se ranije sreli” [Gdybyśmy się wczesniej spotkali], pieśń miłosna i w większości taki charakter ma płyta, to jest muzyka z pleneru, grana i śpiewana przy kawie i rakii. O uczuciach. Wywodzi się wprost z piosenek dalmatyńskich, ma jasną, tęskną i słoneczną aurę jak wiele tradycji muzycznych Śródziemnomorza. Jednak niektóre motywy jakbyśmy znali, np. czy nie słyszycie tam „używajmy póki czas, bo za sto lat nie będzie nas”? Należą bowiem do szerzej pojętej popularnej kultury muzycznej z początku XX wieku, także miejskiej. Wystarczy zajrzeć do śpiewnika austriackiego z tamtych czasów, żeby znaleźć w nim niejedną piosenkę zaimportowaną z południa, zwłaszcza z Krainy, czyli dzisiejszej Słowenii, ale także Chorwacji, nawet Serbii. W niedużym Bakarze (koło Rijeki) do wojny mieszkało jeszcze wielu Włochów, a sam Mataja mówił po włosku. W końcu trzeba też wyraźnie powiedzieć o rzeczy bardzo ważnej: Mataja gra wprawdzie na gitarze, ale jak bardzo jest to jednocześnie tambura, buzuki czy mandolina! 

Czas na puentę? Proszę bardzo, zapewni nam ją syn Branka: „Tata miał niewiarygodnie dużą kolekcję winyli, ale nigdy nie widziałem, żeby czegokolwiek z tego słuchał”.

Remigiusz Mazur-Hanaj

Branko Mataja

„Over Fields And Mountains”

[Numero, 2022]

Ocena: 4-4,5/5

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.