Mamy literaturę podróżniczą, a muzyka przecież jest podróżnicza per se. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że współczesny folk o tym nieco zapomniał, skłania się od dawna bardziej w kierunku piosenek. Muzycy Širom wypływają na głębsze wody, mają dużo odwagi i świetnie się wzajem asekurują. Nawiązują tym samym do folku lat 1970. Wtedy świat zachodni odkrył długie formy np. muzyki azjatyckiej, których realizacja nie jest możliwa bez specyficznej, intensywnej i szerokiej komunikacji między muzykami, połączenia dyscypliny i spontaniczności, bez którego to połączenia granie tak wolnych, swobodnych, otwartych i wspólnotowych form, zanurzonych mocno w przestrzeni i czasie nie jest w ogóle możliwe. Zresztą podobnie bywa w afrykańskich kulturach muzycznych i w ogóle w muzyce tradycyjnej to tu, to tam, w tych bardziej archaicznych, obrzędowych jej formach.
Ale 50 lat temu nie tylko folk na podobne sposoby jak dzisiaj Širom się wyrażał. Także jazz czy rock w swoich różnych odmianach (chociażby Gong czy Can) oraz nowe nurty we współczesnej ówczesnej muzyce akademickiej, klasycyzującej – szczególnie mam na myśli szeroko (i w pewnym tu uproszczeniu) rozumiany tzw. minimalizm. Nie była to muzyka czysta gatunkowo, buzowało tam jak w retortach alchemika. Pojawiały się nowe określenia – fusion, rock progresywny, kraut rock, spiritual jazz, a także „muzyka czwartego świata” czyli wg Jona Hassela „ujednolicone prymitywne/futurystyczne brzmienie łączące cechy światowych stylów etnicznych z zaawansowanymi technikami elektronicznymi.” Do Hassela Słoweńcom jak sądzę blisko, mimo że w ogóle nie używają elektroniki, a naśladują ją wymyślonymi przez siebie akustycznymi, „ręcznymi” patentami.
A więc wydali czwarty w ciągu swojej siedmioletniej działalności album. 80 minut opowieści muzycznej, składającej się z czterech długich epizodów i krótkiego epilogu. [o poprzedniej płycie pisałem tutaj] Odkryli/wykreowali kolejną krainę w swojej wędrówce i grają o niej poemat tym razem wręcz epicki. Nie mówią wiele o swojej muzyce, ale jeśli już, to używają celnych i lakonicznych porównań. Żeby nazwać charakter tej ostatniej płyty, nieco innej od wcześniejszych, powiedzieli coś w rodzaju: poprzednie płyty nagraliśmy, poprzednie krainy odkryliśmy, płynąc rzeką, a ta czwarta była za wodospadem.
Chociaż wszystkie albumy Širom tworzą spójną stylistycznie całość i na tym czwartym są wszystkie wcześniej obecne elementy poetyki muzycznej zespołu, to jest on inny na sposób inny, rozgrywa się inaczej. Struktury i konstrukcje komplikują się i zagęszczają, brzmienia i faktury barwowe nawarstwiają się. Širom (przypomnę: Słowenka i dwóch Słoweńców) ma ku temu narzędzia i możliwości, wszyscy troje są multiinstrumentalistami, dopełniają tu i rozwijają swój oryginalny, niepodrabialny język muzyczny. Poprzednie płyty są jak poematy liryczne, ten jest bardziej epicki. Liryka tu albo wplata się, przemyka pomiędzy, czy też delikatnie w tle, albo skrapla się niczym żywica pomiędzy słojami. Dużo jest przestrzeni, ambientu i dronowej nierzadko motoryki, czasem wręcz atonalnej czy brudnej. Nowy album jest co za tym idzie inny również nastrojowo i emocjonalnie. We wcześniejsze harmonijne raczej i bezpieczne światy wdziera się coś mrocznego, nieokreślonego, nierozpoznanego, obcego i niepokojącego. Czasy się zmieniły, może tę muzykę należałoby nazwać postpandemiczną?
Altówka, daf, okaryny, mizmar, balafon, rebab, guembri, banjo, balafon, perkusja, lira korbowa, lutnie słoweńskie, balafon, bęben obręczowy, okaryna, rezonatory akustyczne. Na tym wszystkim grają swój folk wyimaginowany, a zarazem pełen subtelnych aluzji do historii muzyki, Ana Kravanja, Iztok Koren i Samo Kutin. Grają wobec swoich muzycznych przodków obecnych jawnie i sennie. Jednocześnie w ich obecności wyzwalają się od niej coraz bardziej po mistrzowsku. Także w skromnych wokalizach, w obecności Meredith Monk czy Yoko Ono.
Niekiedy muzykę Širom określano mianem eskapistycznej. Nie musiał być to zarzut. Trójka przyjaciół spędza ze sobą dużo czasu w domku na zboczu góry, daleko od szosy. Normalna potrzeba azylu, tworzenia sobie własnego świata. To jest postawa dla artysty wręcz elementarna. Sam pamiętam – miałem taki okres w młodości, że przed snem, na jawie jeszcze, ale jak w realistycznym śnie zarazem, latałem po ulicach swojego osiedla i miasteczka. I zaiste wyraźnie się czułem w tym ciele lecącym. Nad ziemią, raz wyżej, raz niżej, czasem szybko, czasem wolno. Było to jedyne w swoim rodzaju przeżycie, bardzo przyjemne, naturalne, przyrodzone, ale jednocześnie, jak by to powiedzieć… niełatwe. Któregoś dnia, niezauważalnie, zamieniło się to w słuchanie muzyki, a potem w granie. Ulice przestały być puste, pojawiali się ludzie i krajobrazy, których nie znałem. Jest to rodzaj poznania, uczestnictwa w świecie, w życiu.
Meandrująca muzyka Słoweńców porywa mnie ze sobą w podróż. Daje dziwny rozpęd do gubienia się i odnajdywania. W podobny sposób jak ikarowa muzyka Michaela O’Shea. Bo ta czwarta kraina Širom jest najbardziej ze wszystkich podobna do ludzkiej i napięcie w niej między naturą a kulturą jest wysokie, granice są bolesne. Także i te nie wprost, te też mają swój oścież.
Remek Mazur-Hanaj
Širom „Utekočinjeni prestol preprostih
The Liquified Throne of Simplicity
Glitterbeat 2022
Ocena: 4,5/5
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.