Właśnie w Białorusi stawiałam swoje pierwsze etnograficzne kroki. Jeszcze będąc studentką, od 2003 do 2005 roku czterokrotnie wyjeżdżałam do Białorusi z grupą koleżanek z roku, by tam uczyć się pracy w terenie i robić badania etnograficzne. Jeździłyśmy na prowincję – do małych miasteczek (Kosowa i Różany) oraz wsi położonych na północy Białorusi w obwodzie brzeskim. Nasze badania dotyczyły tożsamości Białorusinów Polesia. Oczywiście przed pierwszym wyjazdem wiele czytałyśmy o tym kraju, słuchałyśmy opowieści osób, które robiły już tam badania. Byłyśmy więc na pewne rzeczy przygotowane. A jednak dla nas wszystkich – młodych dziewczyn studiujących w Warszawie, białoruska rzeczywistość okazała się w tamtym czasie zdecydowanie szokująca.
Mieszkałyśmy w częściowo opuszczonych internatach szkolnych i sportowych, które nie były już nikomu potrzebne, bo dzieci i młodzieży na prowincji pozostało bardzo niewiele. Ponieważ nie było tam ogrzewania, jesienią prosiłyśmy o gościnę zwykłych ludzi, którzy serdecznie nas przyjmowali. Większość domów nie miała bieżącej wody, doprowadzono ją tylko do bloków. Oczywiście nie było też łazienek. Dlatego nawet staruszki musiały dźwigać wodę ze studni, żeby umyć się w miednicy. W większych miejscowościach działały państwowe sklepy, w których niezawodnie dostępne były zawilgłe ciastka, cukierki, słonina, suszone ryby i bardzo dobry ciemny chleb. W niektórych także masło i "syroki" – nasze ulubione serki twarogowe w czekoladzie. Do mniejszych miejscowości przyjeżdżał tylko sklep obwoźny – ciężarówka, z której kierowca wydawał staruszkom nie zawsze świeży chleb i słoninę. Jeśli dla kogoś nie starczyło – musiał czekać kolejny tydzień na swoją kolej.
Kosowo Poleskie - opuszczone centrum sportu.
Latem miasteczka ożywały – przyjeżdżały dzieci i wnuki z większych miast, gdzie uczyły się, studiowały i pracowały. Robiło się gwarniej, weselej. Jesienią i zimą zostawali tam w większości starsi ludzie. Jeszcze gorzej sytuacja wyglądała na wsiach – niektóre były całkiem opuszczone. W innych żyli wyłącznie staruszkowie. Kto mógł, uciekał do miasta – do pracy. Kołchozy niby nie były zamknięte, ale prawie nie działały. Pamiętam, że w jednej ze wsi spotkałam panią, która całe życie doiła kołchozowe krowy. Teraz zostały tylko cztery. Nadal je doi. Mówiła, że w kołchozie pracują jeszcze dwie inne osoby.
Polesie w drodze do Różany.
Prowincja białoruska zmagała się nie tylko z brakiem pracy, perspektyw, ogromną biedą i wyludnieniem, ale też z alkoholizmem. Szczególnie mężczyźni, ale nie tylko, pili niemal od rana domowej roboty samogon. Nie wiem, ile mógł mieć procent, ale zapewniam, że nigdy nie próbowałam mocniejszego alkoholu. Dlatego organizowaniem życia domowego, społecznego, lokalnego zajmowały się przede wszystkim kobiety.
Jako bardzo młoda jeszcze wtedy dziewczyna, zaledwie adeptka antropologii, czułam przede wszystkim ogromny sprzeciw wobec tego, co widziałam. Najbardziej zaś denerwowało mnie to, że Białorusini nie dostrzegają, w jak złej sytuacji się znajdują, że nie chcą jej zmieniać. Wielokrotnie pytałam, jak im się żyje, jak oceniają swoją sytuację. Odpowiadali, że jest dobrze. Dostają emeryturę, nikt ich nie gnębi, mają co jeść. Nigdy nie mieli lepiej. To zasługa Łukaszenki – dodawali. Na poparcie swoich słów najstarsi Białorusini zaczynali opowiadać mi dramatyczne historie z przeszłości – życia pod okrutnym "polskim panem", z czasów wojny, z czasów ZSRR, kiedy wszystko im zabrano i kazano pracować za garść ziarna. A potem nastał Łukaszenka a wraz z nim spokój. Mam wrażenie, że właśnie potrzebę spokoju i umiejętność akceptowania różnych niedogodności i trudności można wskazać jako pewne wspólne cechy wielu Białorusinów starszego pokolenia.
Podwórze i obejście, Kosowo.
W książkach i artykułach z tamtego czasu szacowano, że opozycja na Białorusi wynosi jakieś 1,5 %. Większość osób naprawdę popierała Łukaszenkę. Wcale nie musiał fałszować wyborów. Kto się z jego wizją nie zgadzał, zazwyczaj wyjeżdżał np. do Polski. Wielu młodych ludzi, z którymi wtedy rozmawiałam, marzyła jednak o pracy w Moskwie, nie o wyjeździe do Unii Europejskiej.
Choć większość Białorusinów nie była szczególnie religijna, tradycyjne przywiązanie do prawosławnych symboli nadal tam działało. W wielu domach, w pokoju gościnnym w rogu po przeciwnej stronie od wejścia znajduje się tzw. "święty kąt". To miejsce, w którym wiesza się ikonę – najczęściej podarowaną przez rodziców podczas ślubu. Święty obraz przystrajany jest "rucznikami", ozdobnie wyszywanymi pasami białego materiału. No i bardzo często w tym świętym kącie oglądałam też portrety Alaksandra Łukaszenki.
Krzyż cmentarny, Polesie.
We wszystkich domach wysoko pod sufitem zamontowane były tzw. "toczki", a więc odbiorniki państwowego radia, które nadawały cały dzień, rozpoczynając i kończąc go hymnem Białorusi. Emitowały oczywiście treści propagandowe i mnie wydawały się strasznie irytujące, dekoncentrujące. Moi rozmówcy twierdzili jednak, że ich nie słuchali. Czemu zatem ich nie wyłączyli, nie przecięli kabla na przykład? A po co. "Toczka" gadała nawet razem z telewizorem i nie przeszkadzała w oglądaniu ulubionej brazylijskiej telenoweli, sącząc odpowiednie treści niepostrzeżenie.
Szokowało nas też to, że zaradne kobiety, by zarobić na utrzymanie rodziny, bezustannie przekraczały granicę z Polską, szmuglując papierosy i alkohol. Pociąg kursujący między Brześciem i Terespolem, tzw. "elektryczka" w połowie drogi zatrzymywał się w polu. Wtedy kobiety wyjmowały śrubokręty, rozkręcały fotele, sufity, chowały butelki, gdzie się dało. Rozbierały się do bielizny, obkładały kartonami papierosów i obwijały taśmą klejącą. Potem na to wszystko zakładały obszerne ubrania. Kiedy przychodził celnik, przechadzał się z czapką, jak ksiądz z koszykiem podczas niedzielnej mszy i kontrolował tylko te osoby, które nie wrzuciły określonej sumy – czyli na przykład nas.
Odwiedziłyśmy też Mińsk – miasto ogromnych kontrastów. Monumentalne centrum, które wtedy wydawało mi się warszawskim placem MDM x 100. Socrealistyczne budynki i arterie były w stylu podobne, ale znacznie większe, wyższe, szersze. Mnóstwo kamienia, betonu, kilkupiętrowe domy towarowe. Ale rozciągające się szeroko na obrzeżach szare blokowiska, lasy dwudziestopiętrowych domów, wśród których łatwo było się zgubić, nie wypadały już tak imponująco. Maleńkie mieszkanka, odpadające tynki, gdzieniegdzie ostała się drewniana chałupka i krowa pasła się obok placu zabaw.
10 lat później w 2013 roku, razem z dwiema przyjaciółkami wybrałyśmy się w podróż sentymentalną do Białorusi. Nie zaskoczyło nas to, że na prowincji niewiele się zmieniło, coraz więcej wsi pustoszało, w miasteczkach życie zamierało. Mińsk za to piękniał i bogacił się. Pojawiły się tam nawet zachodnie eleganckie sklepy i niezłe restauracje. Fajnie wyglądający młodzi ludzie siedzieli na ulicach i wyglądali na zadowolonych. Łukaszenka nadal cieszył się poparciem na poziomie 90%. Ta podróż utwierdziła nas w przekonaniu, że Białorusini nie dążą do zmiany. Podoba im się to, co mają.
Witebsk, beczka z kwasem chlebowym.
Proszę mi wierzyć: niezwykle się cieszę, że się pomyliłyśmy. Jestem zaskoczona, zdumiona i szczęśliwa. Oto w Białorusi po kolejnych sfałszowanych wyborach 9 sierpnia 2020 roku coś się zmieniło. To, co teraz tam się dzieje, to nie jest już jakiś tam protest nielicznych elit, ale, tak sądzę, prawdziwa rewolucja.
Co się zatem zmieniło? Co spowodowało, że naród będący od 26 lat pod panowaniem "ostatniego dyktatora Europy", nagle postanowił się zbuntować? Myślę, że złożyło się na to kilka kwestii. Po pierwsze najstarsze pokolenie, które pamięta, że nigdy nie było lepiej, zaczyna odchodzić. Młodzi ludzie i ci w średnim wieku, właściwie pamiętają tylko Łukaszenkę. Widzą też, jak świat wygląda gdzie indziej i zaczynają się buntować. Staruszkowie nadal regularnie otrzymują emerytury, ale osoby pracujące zarabiają niewiele. Ogromny bunt wzbudził też pomysł prezydenta, by karać finansowo osoby bezrobotne. Poziom życia w Białorusi nie jest zadowalający i Białorusini zaczęli to dostrzegać.
Po drugie sądzę, że do ogólnego spadku zadowolenia przyczyniła się również pandemia Covid-19. Trudno powiedzieć, żeby zachowania Łukaszenki w walce z koronawirusem były racjonalne, wielu obywateli ma mu to za złe.
Po trzecie w końcu wydaje mi się też, że Łukaszenka nie docenił siły politycznej i społecznej kobiet. Wiadomo nie od dziś, że aby zachować pozory demokracji, do wyborów dopuszcza takich opozycyjnych kontrkandydatów, którzy nie mają większych szans na wygraną. Stawiając na Swiatłanę Cichanouską, pomylił się i jednocześnie sam podsycił nastroje rewolucyjne.
Cała kampania Cichanouskiej miała przecież wydźwięk rewolucyjny. Ona nie jest i nie chce być ani polityczką ani prezydentką. Od razu jasno deklarowała, że startuje w wyborach "w zastępstwie" swojego aresztowanego męża. A jej jedynym programem wyborczym było uwolnienie więźniów politycznych i w ciągu pół roku zorganizowanie prawdziwie wolnych wyborów. Ta zwykła kobieta, matka, żona i obywatelka, Białorusinka, poruszyła serca swoich rodaków. Kiedy więc ogłoszono sfałszowane wyniki wyborów, tysiące ludzi wyszło na ulice Mińska, by protestować. Łukaszenka wysłał przeciwko nim jednostki specjalne OMON, czołgi, wozy opancerzone, ostrą amunicję… oglądałam tamte relacje ze ściśniętym gardłem i przerażeniem. Ale Łukaszenka znów się pomylił. Zamiast przestraszyć i rozpędzić ludzi, tym razem wzbudzał w nich coraz większy gniew. Kiedy do protestujących dołączyli zwykli mieszkańcy, robotnicy, kierowcy, pracownicy metra i fabryk a przede wszystkim, kiedy na ulice wyszły ubrane na biało i z kwiatami w rękach kobiety, Łukaszenka nie miał wyboru – musiał wycofać swoich "żołnierzy" i zmienić narrację. W czwartek 13 sierpnia z ulic zniknęli OMON-owcy, niektórzy aresztowani zostali wypuszczeni. W poniedziałek 17 sierpnia cały Mińsk opanowały tłumy demonstrujących. Ponoć było ich ponad 200 tysięcy. Łukaszenkę wygwizdali nawet tradycyjnie popierający go robotnicy z mińskich fabryk: "Uchadzi!" – krzyczeli. Trudno już przekonywać, że to chuligańskie wybryki sterowane przez zachodnie media. Protesty trwają już nie tylko w Mińsku. Do stolicy dołączyły 24 kolejne miasta.
Ta rewolucja ma więc swoich przywódców, ma też męczenników – do tej pory aresztowano ponad 7 tysięcy osób, 3 zmarły. W sobotę 15 sierpnia odbył się pogrzeb pierwszej śmiertelnej ofiary protestów, na którym zjawiły się tłumy. "Ta śmierć nie pójdzie na marne" – krzyczeli uczestnicy. Rewolucja ma też swoje symbole – np. biało-czerwono-białą flagę, która jest historyczną flagą Białorusi, dziś używaną przez demokratycznie nastawioną cześć obywateli. Kolory biały i czerwony dominują zresztą wśród tłumu protestujących. Kolejnym symbolem rewolucji jest jej hymn – zaśpiewany po białorusku rosyjski protest song z lat 80. "Pieremien" czyli żądanie "Zmian".
"Zmian! Żądają nasze serca
Zmian! Żądają nasze oczy
W naszym śmiechu, w naszych łzach
I w pulsowaniu żył
Zmian! Czekamy zmian".
Maria Małanicz-Przybylska
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.