4 czerwca 1584 na wyspie Roanoke założono pierwszą angielską kolonię w Ameryce Północnej.
Marzenie o lepszym świecie
Wyprawa w kierunku nieznanego świata została sfinansowana i zorganizowana przez Waltera Raleigha. Żeglarza, o którym w The Cambridge History of the British Empire napisano tak: "był on jedną z najbardziej szalonych i mogących doprowadzić do rozpaczy postaci w historii Anglii". Wielu podkreślało jego zamiłowanie do złota, ale jak zauważył Kazimierz Dziewanowski: "marzyły mu się nowe światy, w których powstaną lepsze i sprawiedliwsze społeczeństwa angielskie niż to, które znał na wyspie i które w końcu posłało go na szafot".
Z takim przeświadczeniem w kierunku nieznanych wówczas ziem wyruszyła grupa 108 śmiałków pod wodzą Richarda Grenville’a. Popłynęli na północ tak, aby uniknąć kontaktu z Hiszpanami.
Pierwsza krew
Po rozpoznaniu wybrzeża Karoliny Północnej na miejsce osiedlenia wybrano wyspę Roanoke w okolicach Chesapeake Bay. Pierwsze kontakty z zamieszkałymi nieopodal Indianami okazały się przyjazne. Jednak moment szaleństwa Grenville’a, kiedy to w ataku furii nakazał ostrzelać i spalić jedną z wiosek tubylców, obróciło w pył dotychczasowe zaufanie.
Wkrótce po tym wydarzeniu statki odpłynęły w drogę powrotną do Anglii. Miały powrócić z kolejną falą kolonistów. Pozbawieni zapasów i źle przygotowani osadnicy mieli problemy z najprostszymi czynnościami, jak chociażby zdobywaniem pożywienia. Zabrakło też charyzmatycznego przywódcy.
Chaos potęgowało życie w ciągłym strachu przed odwetem Indian. W desperacji prewencyjnie zaatakowano jedną z pobliskich wiosek. Osadnicy mieli szczęście. Na horyzoncie pojawiły się okręty Francisa Drake’a. Słynny korsarz zabrał przerażonych Europejczyków z powrotem do domu.
Zła wróżba
Na miejscu pozostało 15 śmiałków. Co nimi kierowało? Odwaga, nadzieja, niechęć do powrotu? Możemy się tylko domyślać. O ich losie wiemy tylko tyle, że zostali.
Nowa wyprawa dopłynęła do wyspy w lipcu 1587 roku. Na miejscu znaleziono tylko kości jednego z osadników. Pomimo złowrogiej wróżby postanowiono osiedlić się w tym samym miejscu. Podjęto próbę odbudowania przyjaznych relacji z tubylcami. Na to było jednak już za późno, zbyt wiele krwi się przelało. Indiańskie wioski milczały.
Stan oblężenia
Osadnicy żyli jak rozbitkowie w stanie oblężenia. Zdani na własne siły, bez wystarczających zapasów, pod ciągłą obserwacją. Pogarszały się nastroje i narastała panika. W końcu zawiodły nerwy.
Tego feralnego dnia osadnicy pod wodzą Johna White’a przeprowadzili trzeci już, w krótkiej historii białej kolonizacji tego rejonu, atak na indiańską wioskę. Odtąd cała okoliczna puszcza wręcz kipiała nienawiścią.
Anglicy wiedzieli, że nie mają szans. Wysłano do kraju statek z prośbą o pomoc. Jednak był to czas, gdy oczy Anglii były już zwrócone gdzie indziej. Zbliżało się nieuchronne starcie z hiszpańską Wielką Armadą. Nie było czasu ani środków na pomoc grupce ludzi, którzy ją dobrowolnie opuścili.
"Croatoan"
Wyprawa ratunkowa ruszyła dopiero po czterech latach, latem 1591 roku. Kazimierz Dziewanowski w swojej książce Brzemię białego człowieka przywołuje notatki z dziennika White’a: "Rzuciliśmy kotwice blisko brzegu. Zagrali sygnał na trąbce i potem wiele innych znajomych melodii angielskich i wołaliśmy do nich przyjaźnie; ale nie było odpowiedzi".
Na lądzie ekspedycja napotkała zarośnięte ruiny fortu i zabudowań. W środku nie było nikogo. Żadnych grobów, ani zwłok. Przy wejściu do osady widniał jedynie napis "Croatoan", czyli nazwa pobliskiej wyspy.
89 mężczyzn, 17 kobiet i 11 dzieci przepadło bez śladu. Nigdy ich nie odnaleziono. Ta historia stała się kanwą imperialnej legendy o "straconej kolonii". Głosiła, że gdzieś w głębi amerykańskiego lądu spotyka się wśród Indian ludzi o jasnej cerze i niebieskich oczach.
mjm