Leopold Tyrmand w rozmowie z dziennikarzem Polskiego Radia w 1963 roku wspomniał o "katakumbowych" czasach polskiego jazzu. Ważnym wydarzeniem w wychodzeniu jazzu z podziemia była impreza zorganizowana przez krakowskich muzyków w końcu 1954 roku, kiedy nieśmiało pojawiały się znaki zbliżającej się odwilży w kulturze.
Zobacz serwis specjalny poświęcony legendarnemu pisarzowi Leopoldowi Tyrmandowi (kliknij w obrazek):
– Wtenczas katakumbowcy krakowscy zorganizowali jedną z najbardziej uroczych imprez jazzowych, która przerodziła się w pewną tradycję i trwa do dziś dzień. Są to krakowskie Zaduszki – mówił Leopold Tyrmand.
1 listopada 1954 roku w sali gimnastycznej szkoły podstawowej przy ulicy świętej Jadwigi w Krakowie zebrali się muzycy jazzowi z całej Polski. Na jam session zagrał m.in. zespół Melomanów Jerzego Matuszkiewicza, Krzysztof Komeda i Andrzej Kurylewicz.
– Zostałem na tą pierwszą imprezę zaproszony i pojechałem. Proszono mnie nawet, abym uroczyście otworzył te krakowskie Zaduszki, co mi bardzo pochlebiło, a nawet wzruszyło – wspominał.
Posłuchaj wspomnień Tyrmanda.
Jazz w podziemiu
Po kilku latach swobody grania jazzu w pierwszych latach powojennych, muzyka ta pod koniec lat 40. znalazła się na celowniku komunistów.
Jazz narodził się w Stanach Zjednoczonych, w których też święcił największe triumfy artystyczne i komercyjne, przez co zaczął być traktowany jako "imperialistyczna" muzyka. W końcu lat 40. jego wykonywanie w przestrzeni publicznej przestało być tolerowane przez władze.
Na przełomie lat 40. i 50. jazz istniał jedynie na kameralnych spotkaniach w prywatnych mieszkaniach. Wykonawcy i słuchacze jazzu byli często utożsamiani z młodzieżową subkulturą bikiniarzy, która była głównym obiektem ataku komunistycznej propagandy. Tak nazywano młodych ludzi, którzy nie chcieli się dostosować do szarej i skolektywizowanej rzeczywistości socjalistycznej Polski Ludowej.
Słowo "bikiniarz" zostało zaczerpnięte od krawatów, które przedstawiały wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku. Bikiniarze podkreślali swój indywidualizm kolorowym ubiorem. Symboliczne stały się kolorowe skarpetki, które z zamiłowaniem nosił również Leopold Tyrmand.
Młodzież, która próbowała naśladować wzory płynące z zachodu była przez propagandę nazywana najczęściej bumelantami i chuliganami. Przeciwstawiano ją członkom socjalistycznemu Związkowi Młodzieży Polskiej. Pomiędzy oboma grupami nierzadko dochodziło do spięć i bójek.
– Właśnie młodzież jest najżarliwiej "ciuchowa", skarpetki w kolorowe paski są wśród niej manifestem i uniformem. O takie skarpetki toczą się heroiczne boje z komunistyczną szkołą, z komunistycznymi organizacjami młodzieżowymi, z systemem. Już przed paru laty skarpetki stały się zarzewiem świętej wojny o prawo do własnego smaku, jaką młodzież polska stoczyła z reżymem i którą wygrała – pisał Leopold Tyrmand w "Dzienniku 1954".
sa