Produkcja i sprzedaż alkoholu były jednymi z filarów gospodarki PRL. W okresie powojennym szacunkowe dochody państwa ze sprzedaży napojów wyskokowych stanowiły jedną dziesiątą wpływów budżetowych. W latach 80. Wartość ta przekroczyła 14 procent. Polacy byli jednym z najbardziej rozpitych narodów w Europie. Państwo, dysponujące siecią dystrybucji, robiło wszystko, żeby podtrzymać ten stan: jeden punkt sprzedaży alkoholu przypadał na nieco ponad 600. mieszkańców. Dla porównania w Finlandii, kraju którego obywatele nigdy nie należeli do "wylewających za kołnierz", jeden sklep musiał wystarczyć ponad 27. tysiącom mieszkańców.
Alkokol - lokata kapitału
Alkohol był jedynym dobrem, którego nie brakowało w sklepach. W czasie głębokiego kryzysu początku lat 80. stanowił również swego rodzaju lokatę kapitału. W sklepach nie było praktycznie nic, ludzie pracowiali, zarabiali i musieli coś robić z pieniędzmi, bo ich wartość spadała z dnia na dzień, a że alkoholu było pod dostatkiem, kupowali hurtowo wódkę i spirytus, a to, czego nie zdołali wypić, trzymali w szafkach, piwnicach, tapczanach…
Każda okazja była dobra do wychylenia kilku głębszych, jednak szczególny był dzień wypłaty. Jedno z badań wykonanych w latach 70. dało zatrważający obraz rzeczywistości: 62 procent dorosłych Polaków upijało się w dniu, gdy odbierali pensję.
Solidarni i trzeźwi
Zryw solidarnościowy przyniósł, obok powiewu wolności, również powiew trzeźwości. W czasie strajków obowiązywała prohibicja, twardo egzekwowana przez związki zawodowe. Również po drugiej stronie barykady dostrzeżono problem. Gdy premierem został gen. Jaruzelski pijaństwo było tematem jednego z pierwszych posiedzeń rządu. Poza względami społecznymi przyczyną zmiany podejścia władz do problemu nadmiernego spożycia alkoholu był niewątpliwie stosunek generała do pijaństwa – był jego zdeklarowanym wrogiem.
Posiedzenia posiedzeniami, a Polacy pili nadal. Nie zmieniło tego wprowadzenie stanu wojennego ani kartek, które wręcz podniosło "rangę" alkoholu jako towaru wymiennego.
13.00
Władze były jednak zdeterminowane i w październiku 1982 roku wprowadzono w życie kilka aktów prawnych, które zmniejszyły liczbę punktów sprzedaży alkoholu o ponad połowę i wprowadziło zakaz sprzedaży alkoholi wysokoprocentowych (powyżej 4.5 proc. zawartości alkoholu) przed godziną 13.
Szczytny cel i działania rządu wywołały w narodzie stosowne: wzrosła liczba osób łamiących państwowy monopol na produkcję alkoholu, czyli, pisząc wprost, bimbrowników, zaczęło kwitnąć meliniarstwo i wzrósł popyt na piwo, które można było kupować przez cały dzień, a że jego produkcja nie była na tak wysokim poziomie, jak produkcja wódki, obywatele zaczęli uskuteczniać "turystykę piwną", przemieszczając od sklepu do sklepu w poszukiwaniu złocistego napoju.
Godzina 13. stała się dla sporej grupy obywateli najważniejszym momentem dnia. Pustoszały budowy, zakłady pracy, biura – pracownicy "urywali się" aby stanąć w kolejce po przysłowiową "flaszkę". 13. stała się elementem utworów literackich, tekstów piosenek – czymś budzącym w szarej komunistycznej rzeczywistości emocje.
Obostrzenia nie przyniosły spodziewanego efektu – Polacy pili nadal na potęgę. Na szczęście nie wprowadzono u nas pełnej prohibicji, jak w USA, bo mogłaby – podobnie jak w Ameryce – skończyć się wojną - może nie gangów, ale społeczeństwa z władzami.
Zakaz zniesiono dopiero 29.11.1990 roku. A problem nadmiernego picia? Według danych WHO roczne spożycie przeliczeniowego czystego spirytusu na mieszkańca w wieku powyżej 15. lat wynosi w Polsce 13,3 l. Średnia europejska, to 12,2. Pije się u nas mniej nie tylko w porównaniu z Ukrainą i Rosją, ale też Czechami, Słowacją i Węgrami, jednak niepokojące jest to, że spożycie alkoholu wzrasta. Może znowu należy go sprzedawać od 13.?