Historia

Piloci do końca zachowali zimną krew

Ostatnia aktualizacja: 26.08.2012 08:00
- Pod waszymi drzwiami stoi facet z granatem. Mówi, że chce lecieć do Wiednia, bo jak nie to go rzuci - te dramatyczne słowa usłyszał pilot samolotu An-24, kapitan Jerzy Ziomek.
Audio
  • Kurs na Wiedeń - opowieść członków załogi porwanego samolotu An-24, archiwalna audycja Polskiego Radia (19.12.1970)
  • Odznaczeni za odwagę - fragm. audycji "7 dni w kraju i na świecie" (13.09.1970)
An-24, Wikimedia Commons
An-24, Wikimedia CommonsFoto: Ralf Manteufel

Był 26 sierpnia 1970 roku. Samolot PLL LOT leciał z Warszawy do Katowic. Na pokładzie znajdowało się 28 pasażerów. Jednym z nich był dwudziestosiedmioletni Rudolf Olma. Nagle zbliżył się do drzwi kabiny, stanął przodem do pasażerów i nakazał, by stewardesa zawiadomiła załogę, by kierować maszynę do Wiednia. Mężczyzna trzymał w ręce kostkę trotylu.

- Kiedy nastąpił wybuch, pomyślałem, że to jakaś zorganizowana grupa, że idą na całego i podejmują niesłychanie brutalne środki. Wyglądało na to, że ci ludzie kompletnie nad sobą nie panują. Bałem się, że mają jeszcze inne ładunki wybuchowe. Kątem oka obserwowałem drzwi wejściowe, spodziewając się, że zaraz ktoś wtargnie z pistoletem. Minęło kilka sekund i usłyszałem krzyk mechanika: "Palimy się! Pożar!" – mówił kapitan Jerzy Ziomek.

- Przed oczami mam obraz pasażerów, próbujących zasłonić sobie twarze. Ręce mieli rozczapierzone i miały kolor czekoladowy. W kabinie było pełno dymu – opowiadał mechanik Janusz Tołłoczko.

Okazało się, że porywacz był sam. Mężczyzna wielokrotnie starał się o paszport, ale stale spotykał się z odmową. Na pewno poważnym utrudnieniem w tych staraniach był fakt, że ojciec Olmy był z pochodzenia Niemcem. Postanowił więc porwać samolot i uciec do Wiednia.

Jak później zeznał w śledztwie, na myśl o porwaniu samolotu wpadł, gdy podczas wyprawy na ryby znalazł kostkę trotylu. Wniosła go na pokład narzeczona brata Olmy, najprawdopodobniej nieświadoma tego, co robi. Trotyl był ukryty w czekoladowym torcie.

Być może załoga musiałaby spełnić żądania porywacza, ale samolot nagle zaczął pikować w dół. W tym momencie Olma się przewrócił i ładunek, który trzymał, wybuchł mu w ręce. W wyniku eksplozji rany odniósł nie tylko Olma. Poważne obrażenie odnieśli też pozostali pasażerowie. Niektórzy utracili wzrok część osób – słuch.

- Kabina tak bardzo wypełniła się dymem, że już w ogóle nie było widać deski przyrządów. Jedyne, co mogłem w tej sytuacji zrobić, było otworzenie okna. Inaczej nie dało się rozhermetyzować samolotu. Hałas był potworny - wspominał Jerzy Ziomek.

Dziś próby porwania samolotu oceniamy w sposób jednoznaczny, uznając je za akt terroru, bez względu na motywację. W czasach PRL, ci którzy dopuszczali się takich czynów, często odwoływali się do przyczyn politycznych. Opinia publiczna traktowała tego typu przypadki jako jedną z dróg, wiodących do uzyskania upragnionej wolności. Najwięcej takich akcji odnotowano w latach osiemdziesiątych.

Samolotami i śmigłowcami próbowali także uciekać latający na nich na co dzień piloci. Ze zmiennym szczęściem. Jednym z tych, którzy zdecydowali się naki akt był pilot i instruktor - Dionizy Bielański. W 1975 roku, podczas próby ucieczki do Austrii czechosłowackie myśliwce zestrzeliły cywilnego An-2, którym leciał. Wydając rozkaz zestrzelenia Bielańskiego czescy wojskowi tłumaczyli, że taki rozkaz nadszedł z Polski. Do dziś nie udało się ustalić wszystkich okoliczności, które doprowadziły do tragicznej śmierci Dionizego Bielańskiego.

Rudolf Olma, który próbował porwać samolot w sierpniu 1970, został skazany na 25 lat więzienia. Jego proces był procesem pokazowym. Odsiedział 18 lat, zaraz po wyjściu z więzienia wyjechał do Niemiec.

Posłuchaj dramatycznej opowieści członków załogi samolotu AN-24 w archiwalnej audycji ”Kierunek Wiedeń” nadanej w Polskim Radiu w grudniu 1970.