W przestrzeni publicznej i medialnej, z której wytrzebiono wszelkie przejawy opozycji i krytyki pod adresem władz, dominują barwy państwowej czerwono-zielonej flagi.
Prorządowe sieci społecznościowe zachęcają do rozwieszania w mieście małych plakatów, upamiętniających "zwycięstwo" – utrzymane w czerwono-zielonej stylistyce mówią one o tym, że 9 sierpnia ubiegłego roku "Białoruś dokonała wyboru" i pokonała "rewolucję i zamęt".
To my was, leczymy, uczymy, bronimy"
Na obwodnicy Mińska już od dawna co kilkaset metrów stoją billboardy, na których lekarze, nauczyciele, żołnierze zwracają się do obywateli: "To my was, leczymy, uczymy, bronimy". Na innych, przedzielonych na pół plakatach widać z jednej strony zdjęcia z "zamieszek", jak władze nazywają ubiegłoroczne protesty przeciwko sfałszowanym wyborom, a z drugiej - imponujących stadionów. Przekaz ma być jasny: ci, którzy protestowali, chcieli burzyć, my – budujemy i tworzymy.
Organizowane przez państwo kampanie wizualne mają pokazać, że to wyłącznie obecne władze troszczą się o obywateli. Tak jakby to nie ci obywatele właśnie byli lekarzami, nauczycielami, strażakami czy żołnierzami.
W rozmowie z PAP, podsumowując rok od ubiegłorocznych wyborów prezydenckich i protestów, które po nich nastąpiły, politolog Waler Karbalewicz mówi o głębokim podziale społecznym. - Za społeczeństwo uważa się tylko tych, którzy popierają Łukaszenkę. Pozostali to wrogowie, zdrajcy, terroryści, faszyści - wskazuje Karbalewicz.
Protest wygasł
Prorządowi dziennikarze i media społecznościowe kpią z protestu, który wygasł. Gdzie są, pytają, ci, którzy rzekomo chcieli przemian? Oczywiście, doskonale wiedzą, gdzie oni są: w aresztach, więzieniach, w emigracji – także wewnętrznej. Ale oficjalny przekaz potrzebuje ciągle upewniać władze i obywateli, że "protest wygasł". A także – że był z gruntu zły, antybiałoruski, inspirowany i opłacany przez siły zewnętrzne.
Właśnie dlatego na rocznicę wyborów telewizja państwowa przygotowała czteroodcinkowy film dokumentalny, poświęcony wyborom 9 sierpnia 2020 r. i późniejszym protestom, które świat nazwał białoruską rewolucją godności, a białoruskie władze – też rewolucją, ale "kolorową", a także "spiskiem, zamachem, zbrojnym buntem, chaosem".
Kolejne odcinki pokazują właśnie rzekomy "spisek", inspirowany przez USA przy współpracy z Polską, Litwą, Ukrainą, "Blitzkrieg" w dzień wyborów, "bohaterstwo" struktur siłowych, które uratowały kraj. Dużo uwagi poświęcono "demaskowaniu" fałszywych, jak przekonują autorzy, informacji o torturach w aresztach, łamaniu prawa, przemocy milicji. "To oczywiste fejki, to już powszechnie wiadomo" - powtarzają w filmach urzędnicy, dowódcy, eksperci. Oburzenie na masową i systemową przemoc wobec pokojowych demonstrantów było jednym z zapalników protestów, dlatego propaganda robi wszystko, by przekonać, że żadnej przemocy nie było. Znowu winna Ameryka, wrogie kanały w Telegramie i manipulacja. Przede wszystkim jednak najnowsze białoruskie kino państwowe pokazuje, że powstrzymać zamęt udało się dzięki żelaznej woli jednego człowieka. Jest nim oczywiście Alaksandr Łukaszenka.
W rzeczywistości, którą pokazują media państwowe na Białorusi już zapanował porządek, zgoda społeczna i pełne afirmacji uznanie dla status quo, a także – konsolidacja przeciwko zewnętrznym zagrożeniom.
Czekając na cud
Rzeczywistość poza telewizorem jest jednak inna i nie trzeba długo szukać, by się o tym przekonać. Owszem, protestów nie ma i nie będzie. Na Białorusi można trafić do aresztu za białą kartkę w oknie czy biało-czerwono-białe skarpetki. Za chęć startu w wyborach idzie się do więzienia na 14 lat.
- Ciągle czekamy na coś, chociaż nie wiemy, na co, chyba na cud - powiedział z rezygnacją Alaksandr, chociaż wcale o politykę nie pytałam. W sklepie, w aptece, u lekarza, wcześniej czy później zaczynają się komentarze na tematy polityczne. Pojawiają się same z siebie. "Wypływają" naturalnie z rozmów o życiu – o tym, że z Białorusi nie można wyjechać, bo granice są zamknięte. O tym, że nie można wylecieć, bo z powodu "lądowania Ryanair" nie latają samolotu. Że nie ma już z kim gadać, bo "wszyscy wyjechali". Że w centrach handlowych pojawiło się nagle nadzwyczaj dużo obcokrajowców, mówiących po arabsku. Że nie można czegoś kupić albo coś podrożało. Że strach prowadzić biznes albo że rynek "całkiem siadł".
- Jest taka aplikacja z listami do więzienia - opowiadał podczas spaceru z psem znajomy, a na zdziwione spojrzenie korespondentki PAP szybko wyjaśnił, że można się tam zalogować przez Facebook i inną sieć społecznościową, a potem algorytm sam wyszukuje znajomych, którzy są za kratami. Można napisać do nich list w internecie, a potem ten list jest wysyłany pocztą.
- Ja nie czytam wiadomości i nie oglądam nic, bo już kilka razy trafiłem na znajomych, którzy "przyznają się do winy do kamery śledczych" - mówił Siarhiej.
Ilu ludzi jest "za", a ilu "przeciw"? Badań socjologicznych przeprowadzać na Białorusi nie wolno, więc przynajmniej ten problem władze mają z głowy.
Białorusini chodzą do pracy, posyłają dzieci do przedszkola, robią zakupy w centrach handlowych, a przy ładnej pogodzie opalają się nad zalewem, zwanym Mińskim Morzem. Na pierwszy rzut oka wszystko jest "tak, jak dawniej", życie toczy się dalej. Jednak wielu, a bardzo możliwe, że większość, ciągle czeka na "cud".
PAP/dad