Rząd Prawa i Sprawiedliwości podejmuje śmiałe i szybkie działania na rzecz bezpieczeństwa Polski i Europy. Z perspektywy Kremla również widać to bardzo wyraźnie – spełnia się właśnie najczarniejszy sen Władimira Putina. Nie dość, że Ukraina skutecznie się broni i odzyskuje zagrabione ziemie, to jeszcze na drodze do Ruskiego Mira od Władywostoku do Lizbony, staje Warszawa. W sensie zupełnie dosłownym, bo nasze położenie geopolityczne rząd Prawa i Sprawiedliwości chce wykorzystać do postawienia ostatecznej tamy rosyjskiemu imperializmowi.
Po dziewięciu miesiącach wojny już wiemy, że za nas nie zrobi tego nikt inny w kontynentalnej Europie. Niemieckie i francuskie wsparcie dla Ukrainy ma charakter przeważnie deklaratywny, pomoc sprzętowa zaś bardziej symboliczny. Kanclerz Scholz co prawda obiecał kilka miesięcy temu przeznaczyć na obronność aż 100 miliardów euro, wszystko to jednak pozostaje na papierze. Od czasu tej zapowiedzi minęło już kilka miesięcy i nie zdecydowano nawet, jak wydać jedno z euro z owych miliardów. I będzie to zresztą trudne, bo nawet niemiecki przemysł zbrojeniowy pracuje już dla innych krajów, ponieważ rosyjska przemoc uruchomiła prawdziwą lawinę zbrojeń.
Polskie władze sprytnie rozgrywają Berlin, żądając, by za deklaracjami poszły czyny. Tak było w przypadku słynnej ustawy o wspieraniu sojuszników z NATO, którzy przekażą swój starszy sprzęt Ukrainie. Republika Federalna Niemiec obiecała uzupełnić wydaną Kijowowi broń swoim uzbrojeniem. Kiedy Polski rząd przekazał 300 czołgów Ukrainie, okazało się jednak, że w zamian żadnych niemieckich czołgów nie dostanie. Niemcy chyba uprzytomnili sobie, że najwięcej czołgów ich produkcji znajduje się i tak nad Wisłą, więc kolejnych nie dołożą.
Niemiecki serial o patriotach mógłby dostać jakąś europejską nagrodę w kategorii sitcom wojenny (obok niezapomnianego brytyjskiego "Allo, Allo"), gdyby nie to, że na Ukrainie ciągle giną ludzie, a i w naszym Przewodowie zginęło dwóch Polaków.
Tymczasem druga w kontynentalnej Europie potęga nuklearna – Francja – poprzez swojego złotoustego prezydenta kontynuuje flirt z Kremlem. Prezydent Francji Emmanuel Macron wsławił się ostatnio deklaracją o konieczności zapewnienia w przyszłości bezpieczeństwa Rosji, wszak ten słaby i bezbronny kraj jest nękany dzisiaj przez wszystkich sąsiadów z Ukrainą na czele.
Te dwa kraje – Niemcy i Francja – stanowiące jednocześnie siłę napędową pędzącej na zderzenie z rozsądkiem Unii Europejskiej, nie mają w swoich priorytetach myślenia o państwach zza dawnej żelaznej kurtyny. Wydaje się nawet, że zarówno nad Sekwaną, jak i nad Sprewą dość łatwo pogodzono by się z faktem, że po 30 latach do Polski, Czech, Rumunii czy Estonii wraca rosyjska armia. Niewątpliwie tylko po to, by zapewnić "pokój i bezpieczeństwo" Europy.
W tej trudnej sytuacji doskonale orientują się polskie władze, podjęły więc one strategiczną decyzję o spektakularnym podniesieniu liczebności i zdolności militarnych polskiego wojska. Przy bezradności (i bezduszności?) Francji i Niemiec to na nas spada obowiązek obrony wschodniej flanki NATO i wyznaczanie granic neosowieckiego imperium. Żeby więcej nie było tak, jak w rosyjskim dowcipie, w którym na pytanie: "Z kim graniczy Rosja" pada odpowiedź: "Z kim chce!".
Tak jak w ekspresowym tempie polski rząd zbudował zaporę inżynieryjną na granicy z Białorusią, tak szybko buduje teraz pancerną pięść zdolną odrzucić przeciwnika naprawdę daleko. Do zamówionych 250 czołgów M1A2 Abrams w najnowszej wersji dołączy 116 starszych, zmodernizowanych pojazdów M1A1. Zgodę na zakup kolejnych abramsów wyraził właśnie Departament Obrony USA. Premier Mateusz Morawiecki zapewnia, że pierwsze z zamówionych właśnie czołgów z USA pojawią się w Polsce już w przyszłym roku. Jak podkreślają eksperci, 18 Dywizja Pancerna WP będzie nie tylko największym poza USA użytkownikiem najlepszych na świecie czołgów Abrams, ale też najpotężniejszym zgrupowaniem bojowym w Europie. Dodatkowym argumentem "Żelaznej Dywizji" będzie współpracujących 96 śmigłowców bojowych Apache, nazywanych potocznie "latającymi czołgami". W sumie więc czołgów "Żelaznej Dywizji" będzie 366 na ziemi i 96 w powietrzu. To dużo więcej czołgów niż w ogóle znajduje się dzisiaj na stanie takich europejskich sił jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy. A przecież polska armia ma także starsze czołgi PT-90, 246 sztuk niemieckich leopardów, a w tym tygodniu pojawiły się już pierwsze egzemplarze koreańskich K2. Tych ostatnich w polskiej armii ma być tysiąc, co nawet przy wycofaniu PT-90 z eksploatacji da siłę w postaci ponad 1600 czołgów.
Ta liczba jest interpretowana na Kremlu jednoznacznie. W Moskwie mówi się, że Polska buduje siły ofensywne, a nie defensywne. Polskie władze nie mówią o tym wprost, ale deklaracja obrony każdego metra polskiej linii granicznej właśnie to oznacza. W czasach PO-PSL strategia obronna zakładała oddanie w ręce napastnika połowy Polski i linię obrony na Wiśle, przy której polska armia miała czekać na posiłki z NATO. Tymczasem rząd PiS stwierdził, że bestialstwa rosyjskich sołdatów na Ukrainie wymagają, by przeciwnik nie miał prawa wkroczyć do żadnej polskiej wsi ani miasteczka. To w praktyce oznacza, że wojna obronna Rzeczypospolitej będzie się toczyć na terenie wroga. Stąd gromadzenie tak potężnych sił, które w przypadku rosyjskiej agresji natychmiast przenoszą pole bitwy na teren Białorusi czy okręgu kaliningradzkiego. Ponadto tak potężna armia polska będzie stanowić gwarancję bezpieczeństwa nie tylko dla swoich obywateli, ale także wszystkich sąsiadów włącznie z Ukrainą. Bliska współpraca na linii Waszyngton-Londyn-Kijów-Warszawa zapewni nie tylko stabilizację całej Europie, ale i zagoni Moskali do kąta.
Wzmacnianie polskich zdolności militarnych jest nie tylko akceptowane, ale i wspierane przez Waszyngton, o czym świadczy choćby kolejna decyzja w sprawie abramsów. Światowi obserwatorzy wprost już definiują Polskę jako wschodząca potęgę militarną w Europie, z najpotężniejszą armią lądową na kontynencie. Ten plan niespecjalnie podoba się Berlinowi i stanowi potworny problem dla Moskwy. Nie ulega więc wątpliwości, że zarówno ze Wschodu, jak i bliskiego Zachodu będą płynęły do Polski impulsy, by w kolejnych wyborach Polacy postawili na dawnych przyjaciół Niemiec i Rosji, którzy już dzisiaj zapowiadają rewizję umów zbrojeniowych. Z tej perspektywy zły wybór w przyszłym roku może nas kosztować niepodległość i to w całkiem niedalekiej przyszłości. Grozi nam nie tylko utrata suwerenności nas rzecz Brukseli, utrata zdolności obronnych na rzecz europejskiej armii (doskonale zarządzanej przez pacyfistyczne Niemcy), ale także na końcu stanie się obiektem transakcji – pokój i tani gaz dla Berlina w zamian za nową granicę imperium rosyjskiego na Odrze i Nysie Łużyckiej.
Czytaj także:
Miłosz Manasterski
kor