Redakcja Polska

Polka z Delhi: tutaj jest jak w czasie wojny, można tylko czekać

10.05.2021 09:15
Ludzie koczują przed szpitalami podłączeni do butli z tlenem, aż się zwolni miejsce, albo tam po prostu umierają - mówi Maria Puri, pisarka i tłumaczka.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjnePAP/Abaca

Maria Puri, pisarka i tłumaczka języka hindi, która mieszka w Delhi od 40 lat, dodaje, że "jest jak w czasie wojny".

Polska pisarka, tłumaczka i indolożka w rozmowie z PAP opowiada o życiu delhijczyków w czasie drugiej fali pandemii koronawirusa, która pochłonęła w Indiach już 230 tys. ofiar. Delhi jest jednym z najbardziej dotkniętych epidemią miast - brakuje łóżek i tlenu w szpitalach.

PAP: Przełożyliśmy rozmowę, bo dzisiaj zmarł ktoś bliski.

Maria Puri: Mieliśmy właśnie złe wieści od rodziny. Jeden z dalszych krewnych zmarł w szpitalu. Potrzebowałam troszeczkę czasu, żeby się z tym oswoić, dojść do siebie. Rodzina daleka, ale w Indiach te dalekie rodziny są traktowane jak bliskie.

Teraz ciągle ktoś wokół umiera. W kwietniu zmarł nasz pracownik. Zajmował się biurem, dokumentacją, znałam go od 30 lat. Odkąd pamiętam, mieszkał w tym samym domu co my, na dole. Na początku kwietnia poczuł się źle i od razu się przebadał. Nie wymagał opieki szpitalnej i brał leki ze szpitala niedaleko od nas. Jego czteroosobowa rodzina też była chora.

Nagle o dwunastej w nocy bardzo źle się poczuł, więc jego syn z kolegą zabrali go do szpitala, który jest 2 km od nas. Nie chcieli go tam przyjąć.

Zaczęli krzyczeć pod szpitalną bramą, „On i tak jest umierający. Chcecie, żeby umarł na ulicy przed szpitalem?”. Więc go wzięli.

W szpitalu Hindu Rao był dwa dni. Brakuje obsługi w placówce, dlatego jego żona siedziała tam przez 48 godz. na podłodze, żeby się nim zajmować. Cały czas ubrana w kombinezon ochronny. Był pod tlenem, dostawał leki.

Trudno powiedzieć, dlaczego zmarł. Prawdopodobnie miał zajęte wirusem płuca. Myślę sobie, może trzeba było zabrać go tam wcześniej? Zawalczyć, żeby go przyjęli? Wciąż mnie to dręczy, że nic nie mogłam zrobić, że to tak szybko postępuje. W nocy coś się dzieje i trzeba działać, a nie ma jak.

PAP: Potem rodziny zabierają ciała na ghaty pogrzebowe.

M.P.: Mieszkamy w dzielnicy Civil Lines, nad rzeką, blisko ghatów Nigambodh. Mój mąż, który tamtędy przejeżdża prawie codziennie, mówi, że panuje tam stale tłok. Karawany wiozące zwłoki, samochody, autoryksze - najbliżsi odprowadzający zmarłych. W szpitalu rodzinom zmarłych wydaje się zaświadczenie o zgonie, gdzie wyraźne jest napisane, że zmarł na Covid-19 i wtedy specjalny ambulans przewozi ciało na miejsce kremacji.

Tylko dwie osoby z tej rodziny naszego pracownika pojechały na ghaty - osobno, za karetką. Syn zmarłego i jego kuzyn.

Cały dzień czekali na swoją kolej. Dopiero wieczorem można było spalić zwłoki w krematorium elektrycznym. Straszne przeżycie dla syna, który ma zaledwie 21 lat. Zmarły ojciec był po czterdziestce.

PAP: W Delhi odbywa się teraz wiele takich pogrzebów.

M.P.: W hinduizmie nie można kremować zwłok po zachodzie słońca, ale od paru tygodni nikt już tego nie przestrzega. Teraz, w pandemii, krematoria pracują do późnej nocy, a codziennie rano, do 10-11, mają już tyle rejestracji, że muszą odmawiać, bo na więcej nie ma już potem miejsca. Nie ma jak spalić ciał tego samego dnia i ludzie muszą szukać innych ghat pogrzebowych. Indyjska prasa opisuje, jak ludzie czekają po 10-15 godzin w kolejce i ciała się psują, bo jest już ponad 40 stopni. Ale muszą czekać, bo nie mają innego wyjścia.

Obok krematorium w Sarai Kale Khan, tam, gdzie jest duża stacja autobusowa, jest park i parking. Najpierw na parkingu ustawiono dodatkowe platformy z cegieł na stosy pogrzebowe, a potem w parku między drzewami.

Na cmentarzach, gdzie chowają swoich zmarłych muzułmanie i chrześcijanie, sytuacja jest równie dramatyczna.

PAP: Opiniotwórcze indyjskie media, w tym „The Indian Express”, kwestionują oficjalne dane o zmarłych na Covid-19.

M.P.: Myślę, że zmarłych na Covid-19 w Delhi jest dwa lub trzy razy więcej niż tych zmarłych w szpitalach, bo liczba łóżek w szpitalach jest ograniczona. Pewną część danych o zgonach będzie można później odzyskać, bo krematoria wydają zaświadczenia, jak się przywozi ciała. Będzie można porównać liczbę zmarłych ze średnią z poprzednich lat.

Wiele osób umiera w domach i nie trafiają do statystyk covidowych. Pracownicy ghat pogrzebowych opowiadają w prasie jak rozpoznają, że ktoś nieprzywieziony ze szpitala mógł mieć Covid-19. Obserwują zachowanie rodziny zmarłego - czy trzymają się z daleka, czy maja maski. I wtedy pracownicy ghat nie chcą ryzykować. Rodziny same muszą ułożyć na platformie zmarłego i podpalić stos pogrzebowy.

PAP: Czy to wszystko nie wywołuje złości w ludziach? Czy rząd jest krytykowany?

M.P.: Tak, ludzie są źli na to, co się dzieje, przerażeni, załamani. Ale powiem raczej, że to złość na system, który zawiódł. Chodzi o ludzi, którzy podejmują decyzje, nieważne czy to rząd centralny, czy stanowy. Dzieje się tragedia, jak można było do tego dopuścić?

W dodatku najpierw pewnie obostrzenia wprowadzał rząd centralny, ten pierwszy lockdown, a obecnie wszystko przerzucono na poszczególne stany. Wtedy można powiedzieć, że stany sobie nie radzą.

Delhi jest takim stanem, gdzie nie ma wszystkich ministerstw i za pewne funkcje władz odpowiada rząd centralny. Delhi miało być zielonym miastem, bez przemysłu, żeby było jak najmniej zanieczyszczeń. Miastem parków, pasów zieleni, ze wspaniałym metrem, ośrodkiem kultury i nauki. Dlatego Delhi nie ma wytwórni tlenu i jest w tak złej sytuacji.

Z kolei przyległy do Delhi, najliczniej zamieszkany stan Uttar Pradeś jeszcze mniej więcej tydzień temu miał niską liczbę przypadków, bardzo mało zachorowań. Ale tam statystyki nie są prowadzone prawidłowo. Kilka tygodni wcześniej odbywały się tam wybory na szczeblu samorządowym, gdzie nauczyciele siedzieli w komisjach wyborczych. Dziennik „Hindustan Times” podał, że przynajmniej 700 nauczycieli zmarło tam na Covid-19. Tamtejsze szkolnictwo straciło tylu nauczycieli, nie mówiąc już o siedmiuset rodzinach, które nie mają jednego z żywicieli.

Jednocześnie zezwolono, żeby odbyła się Kumbh Mela, ogromna pielgrzymka nad Ganges, połączona z rytualną kąpielą. Właściwie Kumbh Mela, która odbywa się raz na 12 lat, przypadała na 2022, ale ją przyspieszono, bo według astrologów obecny rok był bardziej pomyślny. Władze stanowe entuzjastycznie poparły pomysł. Jeden znajomy tłumaczył mi wtedy, że sytuacja epidemiologiczna jest już dużo lepsza, bo władze na pewno nie włączyłyby się w organizację tego święta, gdyby było inaczej. Do tej pory nie udało mi się namówić tego znajomego na szczepienia.

PAP: Jak sobie radzą delhijczycy? Dr Randeep Guleria, dyrektor szpitala uniwersyteckiego AIIMS, prosił publicznie o wstrzymanie się od kupowania leków i tlenu na czarnym rynku.

M.P.: Tlen wykupują nie tylko spekulanci, ale również ludzie, których nie przyjęto do szpitali z braku miejsca i dla których jedynym ratunkiem jest opieka lekarska za pośrednictwem telemedycyny. Jedna osoba u nas w domu już ósmy dzień jest podłączona pod koncentrator tlenu. Dostaje leki i zastrzyki, stan jest stabilny, ale nadal ciężki. Ma zajęte płuca. Szansa na umieszczenie naszego chorego w szpitalu jest praktycznie zerowa. Z drugiej strony w niedzielę z wielu szpitali, a nie tylko ze szpitala, gdzie jest mój szwagier, dyrekcja dzwoniła do rodzin z prośbą o tlen. Mówili, że mają tylko tlen do południa, bo rząd nie dostarczył przydziału i każda rodzina, która ma w szpitalu pacjenta, musi zorganizować tlen.

Nawet nie wiem, ile to kosztowało, ale na szczęście mamy ogromną rodzinę i się udało. Innym razem mój mąż musiał szukać remdesiviru, bo w szpitalu się skończył. Po prostu, to są takie sytuacje.

PAP: Indyjskie media codziennie opisują ludzkie tragedie.

M.P.: To, co podają największe gazety, nie jest przesadzone. Mąż jak chodzi po szpitalach, to rozmawia z ludźmi i widzi, jaka jest sytuacja. Do niektórych szpitali nie pozwalają wnosić telefonów, żeby nie robić zdjęć i nie gromadzić dowodów na to, że coś jest nie tak.

Młoda dziewczyna opowiadała mężowi, jak jej mama była na oddziale intensywnej terapii w ogromnym, państwowym szpitalu specjalistycznym w samym centrum Delhi, przeznaczonym do leczenia Covid-19. Leżała na ogromnej sali, wspólnej dla mężczyzn i kobiet, z jedną łazienką, i nikt się nią nie interesował. Po trzech dniach rodzina dowiedziała się, że nikt jej nie zmienił pampersów i cała była oblepiona odchodami i krwią. Nie dostawała jedzenia, a tlen spadł do czterdziestu procent. Udało im się ją stamtąd zabrać. Teraz jest w tym małym szpitalu, tym samym, co mój szwagier.

Albo drugi przypadek. Jeden pan mówił, że jego mamę przyjęli do szpitala, gdzie leżała wcześniej jej siostra. I na to zwolnione łóżko ją przyjęli. Ale nie powiedział mamie, że jej siostra nie żyje. Żeby się nie załamała. Takie tragedie.

PAP: W szpitalach brakuje miejsc.

M.P.: Nie ma znaczenia, czy ktoś ma pieniądze, czy nie ma. Czy stara się o przyjęcie do szpitala prywatnego lub państwowego, czy to mały, czy duży szpital - to nie ma znaczenia.

W szpitalach państwowych, które są w naszej okolicy, ludzie koczują przed budynkami podłączeni do butli z tlenem, aż się zwolni miejsce, albo tam po prostu umierają. Podobnie jest w szpitalach prywatnych, jedyna różnica to to, że lepiej sytuowani chorzy zostali przywiezieni pod szpital przez rodzinę własnym samochodem.

Ci ostatni to wszystko ludzie majętni. Gdy mówię "majętni", chodzi mi o ludzi, którzy mają większe zasoby niż przeciętny obywatel i oni też nie mogą nic zrobić w tej sytuacji. Nawet jeśli ktoś ma wykupione najlepsze ubezpieczenie zdrowotne, to i tak nie dostanie się do szpitala, bo po prostu nie ma wolnych łóżek. To co może zrobić biedniejsza osoba na ulicy? Może tylko tam umrzeć.

Wczoraj byłam tak tym wszystkim załamana. Tutaj jest jak w czasie wojny, człowiek jest całkowicie bezsilny, zdany sam na siebie, nikt tu nic nie poradzi, dopóki nie będzie jakichś jasnych wytycznych czy systemowego działania.

Inaczej to można tylko żyć i czekać. I mieć nadzieję, że będzie lepiej.

PAP/ks

Zobacz więcej na temat: Indie koronawirus dyplomacja