Euro 2020

Polskie "mecze o wszystko”. Boniek czarował nie tylko na boisku, ale nasi kończyli zazwyczaj "na tarczy”

Ostatnia aktualizacja: 23.06.2021 16:12
Za nami mecz o wszystko z Hiszpanią, przed nami kolejny ze Szwecją. Aż dwa tego typu spotkania na jednym turnieju to dużo nawet dla Polaków, a wspomnienia związane z tymi poprzednimi najczęściej nie należą do przyjemnych.
Luis Figo w meczu Polski z Portugalią w 2002 roku
Luis Figo w meczu Polski z Portugalią w 2002 rokuFoto: PAP/EMMANUEL DUNAND

Mecz Szwecja - Polska w środę 23 czerwca o godzinie 18.00. Na transmisję zapraszamy do radiowej Jedynki. Sprawozdawcami będą Andrzej Janisz i Filip Jastrzębski.

Ostateczna weryfikacja

Polski kibic piłkarski doskonale zna powiedzenie o trzech meczach, jakie na wielkich turniejach rozgrywa zazwyczaj nasza reprezentacja – mecz otwarcia, mecz o wszystko, mecz o honor. Tym razem oficjalnie odbędzie się bez ratowania honoru, co wcale nie oznacza, że po ewentualnej wpadce ze Szwecją nie zostanie on nadszarpnięty.

Mamy za to już drugi mecz o wszystko i to tym razem w pełnym tego słowa znaczeniu. Spotkanie ze Szwedami będzie ostateczną weryfikacją dla aktualnej wartości polskiej kadry, przydatności jej selekcjonera w obecnej roli, a także odważnej koncepcji prezesa Zbigniewa Bońka, który na tego trenera postawił w bardzo nietypowym momencie.

Czy to się nam podoba czy nie, tak starcie z Hiszpanią, jak i ze Szwecją, stanowią kulminacyjny punkt dla Roberta Lewandowskiego i miejsca jakie zajmie w historii futbolu. Ta bowiem pisze się często momentami, nie mozolnie nabijanymi rekordami strzeleckimi. I choćby dlatego piłkarze o dużo mniejszej sportowej klasie niż Lewy, jak np. Anton Panenka, Oliver Bierhoff czy nawet David Trezeguet na stałe pozostaną w pamięci fanów.

Zagraniczne media przed meczem z Hiszpanią wytykały Robertowi tylko dwa gole w jedenastu spotkaniach na wielkich turniejach. Po trafieniu przedłużającym nasze szanse na pozostanie w grze nieco ucichły, ale temat z pewnością wróci, jeśli Lewandowski nie poprowadzi kadry do wyjścia z grupy.I nic tu nie zmieni fakt, że jest jedynym – z całą pewnością na bardzo długo – Polakiem, który trafiał w trzech kolejnych turniejach finałowych EURO. Nie da się też ukryć, że dla 33-letniego piłkarza to jedna z ostatnich okazji na osiągnięcie czegoś na niwie reprezentacyjnej.

Droga do tego wiedzie przez kolejny mecz o wszystko – ze Szwedami. Z tej okazji przypomnijmy historię poprzednich decydujących spotkań naszej kadry w finałach Mistrzostw Świata i Europy.

Szarmach na ławce, Gorgoń w ataku

Po raz pierwszy w finałach wielkiej imprezy zagraliśmy w 1974 r. Orły Górskiego nie musiały jednak grać z nożem na gardle, bo po inauguracyjnym 3:2 z Argentyną przyszło łatwe 7:0 ze słabeuszem z Haiti i to pozostali musieli się martwić o awans. Wyszła z tego przykra historia z pieniędzmi przekazanymi przez Argentynę za pokonanie Włochów, które przywłaszczył Robert Gadocha. Było nie było – rozdawanie kart to przywilej silnych.

Podobnie – rzecz jasna z wyjątkiem wątku finansowego – miało być cztery lata później na Mundialu w Argentynie. Polacy jeszcze z Deyną i Gadochą, a już z Bońkiem i Nawałką należeli do głównych faworytów turnieju. Przez pierwszą fazę grupową przeszliśmy pewnie, choć nie przekonująco. Obyło się jednak bez meczu o wszystko, ale do niego miało dojść już na początku drugiej fazy, również rozgrywanej w systemie grupowym.

Rywalem był gospodarz – Argentyna. Przegraliśmy 0:2 po dwóch golach legendy Valencii – Mario Kempesa. Kluczowy moment nastąpił, kiedy rozgrywający setny mecz w kadrze Kazimierz Deyna nie wykorzystał karnego. Wcześniej zmierzającą do pustej bramki piłkę ręką zatrzymał Kempes. Otrzymał za to jedynie żółtą kartkę. To z kolei przywilej gospodarza...
Automatyczny awans do finału uzyskał tylko zwycięzca grupy, więc porażka na starcie ustawiła nas w niewdzięcznej roli. Z turniejem pożegnaliśmy się ostatecznie po 1:3 z Brazylią. To był smutny koniec Jacka Gmocha i jego „futbolu z komputera” – opartego na wyliczeniach a nie faktycznej ocenie dyspozycji zawodnika. Z tego powodu Andrzej Szarmach z ławki obserwował jak w ataku sił próbują inni, w tym nawet środkowy obrońca Jerzy Gorgoń.

Pięć goli w 22 minuty i awans ze stanem wojennym w tle

W 1982 r. już pod wodzą Antoniego Piechniczka na inaugurację mundialu mierzyliśmy się z Włochami. To trzecie z rzędu mistrzostwa, na których spotykaliśmy się z gospodarzami. I znów nie zdobyliśmy gola, ale tym razem wystarczyło to do remisu 0:0.

Wynik ten przyjęto nad Wisłą z umiarkowanym optymizmem, ale gdy kilka dni później ponownie bezbramkowo zremisowaliśmy z Kamerunem w prasie rozpętała się burza. Dziennikarze wieszali psy na piłkarzach, którzy odmawiali wobec tego udzielania wywiadów. Atmosfera bardzo zgęstniała i poprawić ją mogło tylko efektowne zwycięstwo w meczu o wszystko z Peru.

baner grafika serwis Euro bez-Milika 1200 f.jpg
SERWIS SPECJALNY - EURO 2020

Tam do przerwy również było bez bramek. To już prawie cztery godziny bez trafienia Polaków. Po przerwie stało się coś, czego w tych okolicznościach niewielu się spodziewało – w ciągu 22 minut zdobyliśmy pięć bramek. Jedną z nich autorstwa obecnego Prezesa PZPN – Zbigniewa Bońka, który później w charakterystyczny sposób „pozdrowił” polskich dziennikarzy.
Mimo kłopotów awansowaliśmy z pierwszego miejsca i w drugiej fazie, również rozgrywanej systemem grupowym trafiliśmy na Belgię i ZSRR.

Spotkanie z Belgami to teatr jednego aktora – Zbigniew Boniek zadbał o to by jego trzy bramki jakością odpowiadały ilości, a włodarze Juventusu zacierali ręce, bo transfer Zibiego sfinalizowali jeszcze przed turniejem. Wkrótce Belgów pokonali też Rosjanie, ale tylko 1:0. To oznaczało, że mecz z nimi będzie kolejnym z serii o wszystko, a do awansu wystarczy nam remis.

Ten udało się utrzymać od pierwszego do ostatniego gwizdka. W końcówce rywali do szaleństwa doprowadzał trzymaniem piłki w narożniku Włodzimierz Smolarek. Do pomeczowego studia TVP Zbigniew Boniek przyszedł w koszulce ZSRR. Zostało to odebrano nad Wisłą różnie – ze względu na zaszłości historyczne, ale także panujący w Polsce stan wojenny. Sam Zibi mówił o koszulce jako o trofeum po wyeliminowanym rywalu.
W starciu z ZSRR wydarzyło się też coś, czego obecny Prezes PZPN nie może odżałować do dziś:

- Piłka była niestety wtedy bardziej skorumpowana, sędziowie byli tacy, jacy byli. Ja uważam, że on miał interes w tym, żeby mnie ukarać żółtą kartką. Było wiadomo, że jak wygramy to pewnie wpadniemy na Włochów. Niektórzy twierdzą, że to by nic nie zmieniło. A co by było, gdyby Polska zagrała z Bońkiem, a Włosi bez Rossiego? A w tym momencie gramy z Portugalią: Polska bez Lewandowskiego, a oni z Ronaldo... To jednak trochę zmienia. Zadrę mam niesamowitą, bo przypadkowo zderzyliśmy się z zawodnikiem rosyjskim pod koniec meczu. Obaj dostaliśmy żółte kartki, przez co nie mogłem zagrać w półfinale... To się stało i już się nie odstanie, ale żal jest wielki - komentował Boniek „przypadkowe” napomnienie w końcówce, przez które nie wystąpił w półfinałowym meczu z gospodarzami.

Klątwa Prezesa

Kolejne mistrzostwa świata odbywały się w Meksyku, znów z udziałem naszych. Na inaugurację tradycyjne 0:0 - tym razem z Maroko. Potem 0:3 z Anglią po hat-tricku Garego Linekera i w meczu o wszystko mieliśmy zmierzyć się z Portugalią, która też grała z nożem na gardle. Wygraliśmy 1:0 po złotym golu Włodzimierza Smolarka - ojca Euzebiusza, który 20 lat później również pogrąży Portugalię.

Mało kto spodziewał się, że gol świętej pamięci pana Włodzimierza będzie ostatnim, jakiego Polacy wbiją w światowym czempionacie przez kolejnych 16 lat. W 1/8 finału mimo niezłej gry i dużego pecha ulegliśmy Brazylii aż 0:4. Po krytyce, jaka spadła na piłkarzy, Zbigniew Boniek rzucił klątwę:

- Teraz nas krytykujecie, ale zobaczycie, że przez kolejne 16 lat Polska w ogóle nie zagra w mistrzostwach świata.

O Mundialeiro...

Zibi nie pomylił się ani trochę. Na następny awans musieliśmy czekać aż do mundialu w Korei I Japonii w roku 2002, a i tak największa w tym zasługa naturalizowanego w trybie nagłym Nigeryjczyka Emmanuela Olisadebe.

W Azji znów spotkaliśmy się z gospodarzami. Po porażce z Koreą 0:2 na inaugurację wiedzieliśmy już, że jeśli przegramy z Portugalią, to jedziemy do domu bez względu na wynik starcia z USA w trzeciej kolejce.

Cudu w spotkaniu z Luisem Figo, Rui Costa i kolegami nie było. Hat-trick Paulety przeszedł do historii tak portugalskiej, jak i polskiej piłki. Podobnie jak Tomasz Hajto, któremu to właśnie ten mecz jest wypominany zawsze, gdy na łamach prasy lub telewizji krytykuje polskich obrońców. Przegraliśmy 0:4 i naprawdę nie byłoby czego żałować, gdyby nie 3:1 z USA w ostatnim meczu o honor, który pokazał, że w tej drużynie jednak był potencjał.
To klęska 0:4 z Portugalią do dziś jest symbolem upadku polskiego futbolu, o którym śpiewali na przykład PEJA czy Maciej Maleńczuk.

Boruc powstrzymał Austrię, Webb - Polskę

Następnie, jakby wróciła klątwa Bońka, bo na kolejne trzy mundiale znów nie awansowaliśmy. Za to zaczęliśmy kwalifikować się do mistrzostw Europy, co nie udawało się nigdy wcześniej. Tu jednak historia meczów o wszystko nie napawa optymizmem. Całe szczęście, że ostatnim razem udało się ich uniknąć.

Ale po kolei...W 2008 roku po raz pierwszy w historii mieliśmy zagrać na EURO. Dostaliśmy się tam pod wodzą pierwszego zagranicznego selekcjonera – Leo Beenhakkera. Na inaugurację rywal chyba najgorszy z możliwych – Niemcy, których nigdy wcześniej nie pokonaliśmy. Nie udało się i tym razem, a sprawił to głównie Lukas Podolski – zawodnik polskiego pochodzenia, który wciąż ma do spełnienia obietnicę zakończenia kariery w Górniku Zabrze.

Meczem o wszystko okazał się zatem tradycyjnie ten drugi – ze współgospodarzem Austrią. W pierwszych dwóch kwadransach przetrwaliśmy prawdziwą nawałnicę. Nasi reprezentanci popełniali szkolne błędy, a niesamowitymi interwencjami ratował nas jedynie bramkarz – Artur Boruc. Po tym meczu trafi do jedenastki kolejki EURO, a według niemieckiego Kickera znajdzie się nawet w drużynie turnieju.

Wkrótce na wiedeńskim Praterze zrobiło się prawdziwe drugie Wembley. Polacy po rozpaczliwej obronie wyprowadzili kontrę i z podania Marka Saganowskiego naturalizowany Brazylijczyk Roger Geurreiro dał Polakom prowadzenie. Były przy tym na spalonym, ale to przeoczyli angielscy sędziowie.

Okazja do rehabilitacji dla Howarda Webba i kolegów nadarzyła się w 90. minucie. Po wątpliwym faulu, jakich z obu stron pełno przy stałych fragmentach w polu karnym, arbiter podyktował dla gospodarzy rzut karny, w którego zasadność wątpił nawet ówczesny prezydent RP – Lech Kaczyński.

Austriacy z prezentu skorzystali, co dla Polaków oznaczało bilet do domu, bez względu na wynik ostatniego starcia z Chorwacją. Mecz o wszystko, jak i całe EURO 2008, okazało się trampoliną jedynie dla Artura Boruca, którego „pajacyki” rozpoznawano już nie tylko w Polsce i Szkocji. Dzięki fatalnej grze naszej defensywy miał wiele okazji do ich zaprezentowania.

Bolesne wspomnienia

Na kolejne finały EURO nie musieliśmy się kwalifikować – w 2012 roku wraz z Ukrainą je zorganizowaliśmy. Nie tylko z tego powodu apetyty na sukces były większe niż zwykle. Trafiliśmy do „grupy marzeń” z Grecją, Rosją i Czechami. Awans wydawał się obowiązkiem.

Po remisach w starciach z Grecją i Rosją wciąż mieliśmy realne szanse na awans. Warunek był jeden – wygrana z Czechami w meczu o wszystko. We Wrocławiu po beznadziejnej grze ulegliśmy jednak naszym południowym sąsiadom 0:1. Polacy odpadali w fatalnych okolicznościach – nie wygrywając meczu w „grupie marzeń” na własnych stadionach.
Równie traumatyczne wspomnienia mają nasi kibice i piłkarze z ostatniego spotkania z cyklu „o wszystko” jakie do tej pory przyszło naszym grać.

Trzy lata temu na mundialu w Rosji przegraliśmy 0:3 z Kolumbią, co oznaczało wyeliminowanie z turnieju już po dwóch kolejkach i w konsekwencji rozstanie z Adamem Nawałką – trenerem, który wydawał się zbawcą kadry i Roberta Lewandowskiego.

Na przekór tradycji

Podobnych emocji oszczędziła nam dowodzona przez Nawałkę kadra na EURO 2016. Tam z grupy wyszliśmy pewnie, pokonując Irlandię Północną i Ukrainę, a remisując z Niemcami. Było to jednak doświadczenie dla większości polskich kibiców nieznane, bowiem ostatni taki przypadek miał miejsce w 1974 r. Od tamtej pory na każdym mistrzowskim turnieju, na jakie się zakwalifikujemy, przynajmniej raz zmuszeni jesteśmy walczyć z nożem na gardle. Pierwszy tego typu test na EURO 2020 Polacy zdali z Hiszpanią. Czas na wygraną ze Szwecją, na przekór niezbyt chlubnej tradycji polskich meczów o wszystko.

Czytaj także:

MK

Czytaj także

Euro 2020: mecz Szwecja - Polska w ekstremalnych warunkach. W Petersburgu szykuje się istne piekło

Ostatnia aktualizacja: 23.06.2021 15:57
Ponad 30-stopniowy upał i możliwa nawałnica - w takich warunkach reprezentacja Polski zagra ze Szwecją o awans do 1/8 finału mistrzostw Europy. Biało-czerwoni muszą wygrać - w przeciwnym razie mecz w Sankt Petersburgu będzie ich ostatnim na Euro 2020.
rozwiń zwiń