Nie przejdą!
Pierwsze mistrzostwa Europy, jeszcze pod nazwą Puchar Narodów Europy, rozegrano w 1960 r. we Francji. W decydującym boju ZSRR pokonał Jugosławię 2:1, ale potrzebował do tego dogrywki. W przyszłości aż pięciokrotnie do wyłonienia zwycięzcy finału nie wystarczy regulaminowe 90 minut. Piłkarze z Bałkanów mogli być, zwłaszcza w perspektywie dodatkowych 30 minut gry, wyczerpani półfinałowym bojem z gospodarzami, w którym padło rekordowe 9 bramek. Końcowy wynik – 5:4 dla Jugosławii.
Euro 2020 - SERWIS SPECJALNY
Przy okazji pierwszego triumfatora – ZSRR –należy wspomnieć, że w drodze po tytuł mocno pomogła im polityka.
W eliminacjach Hiszpania najpierw pokonała dwukrotnie Polskę – 3:0 i 4:2. Genialni Alfredo di Stefano, Francisco Gento czy Luis Suarez wydawali się faworytami do końcowego triumfu. Przy okazji starcia z Polakami za skórę zaszedł im jednak Lucjan Brychczy z Legii Warszawa, który ponoć otrzymał potem propozycję gry w Realu Madryt. Na sfinalizowanie oferty, ze względów politycznych, nie było oczywiście szans.
W kolejnej rundzie Di Stefano i spółka trafili na ZSRR. Prawicowy dyktator Hiszpanii, generał Francisco Franco, nie wydał zgody ani na przyjazd radzieckich piłkarzy do jego kraju, ani na wyjazd swoich na wschód. Późniejsi triumfatorzy awansowali bez gry. Gdyby nie to historia pierwszego Pucharu Narodów Europy, przemianowanego w 1968 r. na mistrzostwa Europy, mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej.
Hiszpanie bez „farbowanych lisów”
W 1964 r. generał Franco wziął sprawy w swoje ręce. Hiszpanie sami zorganizowali EURO i tym razem radzieccy futboliści musieli dostać pozwolenie na przekroczenie granicy, a co więcej – awansowali nawet do finału, gdzie zmierzyli się oczywiście z gospodarzami.
Di Stefano czy Ferenc Puskas, jako urodzeni odpowiednio w Argentynie i na Węgrzech, otrzymali od dyktatora dożywotni zakaz reprezentowania la Roja. Próbował on też dokonać jednego z największych fałszerstw w historii futbolu i to na niekorzyść własnego piłkarza.
Kiedy finał EURO zbliżał się do końca gospodarze przeprowadzili decydującą akcję. Zawodnik Barcelony Pereda podał do grającego w Realu Saragossa Marcelinio, a ten zdobył bramkę na wagę wygranej 2:1 i tytułu. Pierwszego gola strzelił Pereda. Tego było już za wiele dla sympatyzującego z Realem Madryt Franco. Na jego polecenia operator tak zmontował materiał z meczu, żeby wyglądało na to, że autorem rozstrzygającego trafienia jest był gracz „Królewskich” – Amancio. 79 tys. zgromadzonych na trybunach widzów widziało jednak jaka była prawda i poniosło ją w świat.
Tak czy inaczej – Hiszpanie jako pierwszy w historii gospodarz triumfowali w turnieju. Zaś fani Barcelony i Realu dostali kolejny przyczynek do trwającej do dziś rywalizacji. Jej przyczyny są dużo głębsze niż starcia Leo Messiego z Cristiano Ronaldo, a ich areną bywał nawet finał EURO.
Losowanie, oszustwo i powtórka
Nie obyło się bez skandali także cztery lata później. Najpierw w półfinale pełniący rolę gospodarza Włosi wyeliminowali ZSRR po...losowaniu. Takie były wówczas reguły, jeśli zarówno 90 minut, jak i dogrywka, nie przyniosą rozstrzygnięcia.
Ale...tylko w półfinale. W finale bowiem gdy po dwóch godzinach gry widniał remis regulamin przewidywał...powtórkę spotkania. Wcześniej szwajcarski sędzia Gottfried Dienst robił co mógł aby utrzymać gospodarzy w grze- m.in. nie uznał prawidłowej bramki dla Jugosłowian. Nie miał za to obiekcji wyrównującym trafieniu Włochów, którego zaliczyć nie powinien.
W rozegranym dwa dni później drugim meczu Italia wygrała 2:0.
- Prawdę mówiąc, nie zasłużyliśmy na to – skomentował tytuł z 1968 r. legendarny bramkarz Dino Zoff.
Legendarny karny i obrażony bramkarz
W bardziej sportowej atmosferze przebiegał finał EURO 1976. W regulaminowym czasie w starciu naszych, nieistniejących już, sąsiadów zachodnie Niemcy – RFN, remisowały 2:2 z Czechosłowacją. Dogrywka nie zmieniła rezultatu i po raz pierwszy rozstrzygnąć miały rzuty karne. Zważywszy na wcześniejsze metody – losowanie i powtórzony mecz, ta wydawała się być bardziej uzasadniona. Decydował w końcu element piłkarskiego rzemiosła i opanowanie nerwów.
Tym wykazał się Antonin Panenka i choć nie był wielkim piłkarzem, jednym strzałem przeszedł do historii. Najpierw, w czwartej serii, pomylił się Uli Hoeness. Wiadomo już było, że jeśli Czechosłowacy trafią – wygrają. Panenka wziął długi rozbieg, potem potężny zamach idelikatnie podciął piłkę w środek bramki. Legendarny Sepp Maier obserwował to leżąc już w narożniku, który wybrał przed strzałem.
Od tego czasu wielu, z różnym skutkiem, powtarza uderzenie Czecha, nazwane jego nazwiskiem. Niezadowolony jest za to niemiecki bramkarz, który ponoć do dziś nie wybaczył tego upokorzenia.
Warto wspomnieć, że choć triumf z 1976 r., jak i inne sukcesy sportu z epoki Czechosłowacji przypisuję się oficjalnie Czechom, to w finałowej jedenastce aż sześciu graczy pochodziło ze Słowacji.
Gwiazdy i ukryci Rosjanie
Turnieje, jak i ich mecze finałowe, w latach 80’ to popisy wielkich gwiazd futbolu tamtych czasów. Najpierw w 1984 r. Francja kontynuowała tradycję zwycięstw gospodarzy imprezy.
Wcześniej liczbę uczestników zwiększono już do ośmiu i wprowadzona została faza grupowa. To pozwoliło gospodarzom zdobyć rekordowe 14 bramek, a autorem aż dziewięciu z nich był Michel Platini. Trafiał w każdym spotkaniu, a jego dyspozycja na EURO 1984 jest do dziś uznawana za najlepszy indywidualny popis w dziejach turnieju.
Cztery lata później w Niemczech w decydującym spotkaniu zagrała Holandia z ZSRR. Wygrali Oranje 2:0, a do historii przeszedł zwłaszcza gol Marco Van Bastena, zdobyty z bardzo ostrego kąta.
Radzieccy piłkarze, po zwycięstwie w premierowej edycji, przegrali kolejne trzy finały, w których uczestniczyli. Następnej okazji już nie będą mieli – do turnieju w 1992 r., po rozpadzie ZSRR, przystąpią pod nazwą Wspólnota Niepodległych Państw, w koszulkach z anglojęzycznym skrótem tej nazwy – CIS.
Triumf z bajki
Cały turniej w Szwecji przebiegał zresztą nieco w cieniu politycznych zmian, które na początku lat 90’ następowały na Starym Kontynencie. Triumfowała w nim Dania, choć na EURO nie awansowała. W grupie eliminacyjnej zajęła drugie miejsce, za Jugosławią. Ta jednak została wykluczona z międzynarodowych rozgrywek po wybuchu wojny na Bałkanach.
I w ten sposób będący „na świeżości” „duński dynamit” kuchennymi drzwiami dostał się na mistrzostwa. Tam awansował aż do finału, gdzie rywalem byli, grający po raz pierwszy po zjednoczeniu, Niemcy.
W decydującej batalii ostatnie zdanie należało do wyjątkowego bohatera – Kima Vilforta. On strzelił gola na 2:0 kończąc bajkową historię swojej drużyny, której nie powstydziłby się mistrz Hans Christian Andersen. Vilfort w trakcie turnieju dwukrotnie odwiedzał w szpitalu chorą na białaczkę córkę. Na jej prośbę wracał i wspomagał kolegów.
„Złoty gol”, który budzi w nocy
EURO w 1996 było wyjątkowe nie tylko z uwagi na powrót futbolu do domu, jak śpiewali Anglicy. Rozrastająca się Europa potrzebowała więcej miejsc, także w finałowym turnieju, który po raz pierwszy miał szesnastu uczestników. Zaczynała się też era „złotego gola”.
W pierwszym w historii finale kontynentalnego czempionatu rozegranym na Wembley długo prowadzili Czesi. Bramkę z rzutu karnego strzelił Patrik Berger. Wcześniej Karel Poborsky był faulowany przed „szesnastką”, ale sędzia mylnie przeniósł przewinienie w obręb pola karnego.
Wyrównał rezerwowy Oliver Bierhoff i także on w dogrywce strzelił na 2:1 czym w konsekwencji zakończył turniej i przeszedł do annałów jako pierwszy strzelec „złotego gola”.
- Ten gol do dziś budzi mnie w nocy – przyznał Petr Kouba, który zdecydowanie zawinił przy jego utracie.
Cztery lata później w decydującym boju Włosi do ostatniej minuty prowadzili z Francuzami. Wtedy wyrównał Sylvain Wiltord.
- Najbardziej cieszyliśmy się, że ci świętujący Włosi przestali śpiewać – wspominał kapitan „trójkolorowych” Didier Deschamps.
W dogrywce złotego gola strzelił David Trezeguet i mistrzowie świata zostali mistrzami Europy, co w tej kolejności nie udało się nikomu wcześniej.
Gospodarze „na tarczy”
Zasadę „złotego gola”, który rozstrzygnął dwa kolejne finały EURO zdecydowano się złagodzić cztery lata później. „Srebrny gol” miał dawać drużynie, która go straciła, czas na wyrównanie do końca części dogrywki, w której padł. Na nic to się nie zdało Czechom, gdyż w półfinale Grecy wbili im bramkę już w doliczonym czasie pierwszej dogrywki. Chwilę później sędzia zakończył mecz.
W finale, po raz pierwszy, spotkały się te same drużyny, co w meczu otwarcia. I ponownie przybysze z Peloponezu okazali się lepsi od gospodarzy – Portugalii. Decydujący gol padł po centrze z rzutu rożnego i strzale głową Angelosa Charisteasa – rezerwowego napastnika Werderu Brema. Duży błąd przy wyjściu do piłki popełnił bramkarz Ricardo.
Cristiano Ronaldo płakał, co po raz pierwszy miała okazję szersza publiczność. Był to pierwszy wielki turniej pochodzącego z Madery 19-latka.
Łamiąc nieco chronologię wydarzeń – dwanaście lat później Portugalia ponownie awansuje do finału. Tam w roli faworyta wystąpiła – a jakże – gospodarz, Francja. Cristiano Ronaldo po niespełna pół godzinie gry doznał urazu i znów zalał się łzami. Ta sytuacja pokazała jednak kto naprawdę rządzi w kadrze – CR7 do końca meczu dyrygował kolegami spod linii bocznej, gdy trener Fernando Santos pozostawał z tyłu.
Mimo braku lidera Portugalia po golu mało znanego, rezerwowego Edera w dogrywce niespodziewanie pokonała gospodarzy, a Ronaldo do długiej listy sukcesów klubowych mógł wreszcie dopisać triumf z reprezentacją.
Hiszpańska dominacja
Pomiędzy dwoma finałami z udziałem Portugalii i jej wielkiej gwiazdy miała miejsce hiszpańska dominacja nie tylko w europejskim futbolu.
Najpierw w 2008 roku na boiskach Austrii i Szwajcarii la Roja wygrała wielki turniej po raz pierwszy od 1960 r., w finale skromnie pokonując Niemcy 1:0 dzięki trafieniu Fernando Torresa.
Cztery lata później mecz finałowy był największym popisem Hiszpanów. W Kijowie, rozbili 4:0 Włochów, nie pozostawiając wątpliwości, że tym razem nie tylko grają jak nigdy, ale też wygrywają jak zwykle. W międzyczasie bowiem, w 2010 r., zdobyli na afrykańskich boiskach pierwszy w swoich dziejach tytuł mistrzów świata.
Finał bez faworyta?
Niedzielny finał będzie drugim w historii, który odbędzie się na londyńskim Wembley. Po raz pierwszy wystąpią w nim gospodarze, co nadaje wydarzeniu rangi niemal historycznej. Dla Anglików futbol, po raz kolejny, wraca do domu. Wkrótce okaże się, czy słowa legendarnej piosenki „Football’s coming home” okażą się znów prorocze, czy może tym razem na Wembley zobaczymy triumf ojców futbolu.
Patrząc wstecz, jedno jest pewne – finał będzie wyrównanym i emocjonującym spotkaniem. Z siedemnastu dotychczasowych decydujących meczów EURO tylko pięć zakończyło się wygraną jednej z drużyn więcej niż jedną bramką. Sześciokrotnie do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka, raz karne, a raz powtórka. Także zbliżona klasa rywali niedzielnego spotkania, oraz świetna gra defensywna tak Anglików, jak Włochów wskazuje, że prawdopodobnie będziemy świadkami spotkania toczonego „na styku”.
Może zatem objawi się znów niespodziewany bohater drugiego planu, i oby tym razem nie był to sędzia albo dyktator.
MK