Dziś Sejm rozpatrzy zgłoszony przez organizatorki
Kongresu Kobiet obywatelski projekt zmian we wszystkich ordynacjach
wyborczych, który miałby wprowadzić 50-procentowy parytet płci na
listach wyborczych. Projekt ma niewielkie szanse powodzenia. Za
projektem chce głosować jedynie Lewica, przeciw są PiS i PSL. PO
zamierza przedstawić własne propozycje w tej sprawie - prawdopodobnie
Platforma zgłosi poprawkę wprowadzającą 30-procentową kwotę zamiast
parytetu.
Pomysł wprowadzenia parytetów krytykuje
publicystka Liliana Sonik. „Parytety to dyskryminacja, bo wprowadzają
kategoryzację zamiast kryterium merytorycznego” – mówi działaczka
opozycji antykomunistycznej w wywiadzie.
PAP: Dlaczego jest pani przeciwna ustawie parytetowej?
Liliana Sonik:
Przez wiele lat walczyliśmy, by człowiek był podmiotem prawa i wreszcie
to wywalczyliśmy. Przez wprowadzenie demokracji parytetowej cofniemy
się znowu do sytuacji, gdy podmiotem prawa stają się grupy. Mieliśmy
już demokrację szlachecką, demokrację, która nie uwzględniała kobiet,
demokrację ludową - to wszystko się nie sprawdza. Każde rozróżnienie
mści się bardzo gorzko.
Czy parytety można więc przewrotnie rozumieć jako dyskryminację?
Tak, bo wprowadzanie kategoryzacji zamiast kryterium indywidualnej zasługi czy kryterium merytoryczności. To dyskryminacja.
Parytety obowiązują jednak w wielu krajach europejskich, np. we Francji.
Rzeczywiście
obowiązują w niektórych krajach, ale dotyczy to głównie tych państw, w
których historycznie kobiety nie były aktywne. We Francji efekty
obowiązywania parytetów są znikome albo ich nie ma, bo wszystkie partie
- od lewicy do prawicy - wolą płacić kary (dostawać mniejsze dotacje)
niż realizować tę zasadę. We Francji bardzo wiele feministek
opowiedziało się przeciwko parytetom. Kobiety nie są specjalnie
zainteresowane polityką. W życiu polityka, który poważnie traktuje
swoje zadania, nie ma sobót i niedziel czy regularnych wolnych
wieczorów. To jest po prostu niezwykle pracochłonne zajęcie. Kobiety
wolą być bliżej swoich rodzin. Angażują się w politykę wtedy, gdy nie
koliduje to z ich obowiązkami domowymi i życiem rodzinnym. Widać to w
samorządach, gdzie jest ich mnóstwo wśród sołtysek, wójtów. Polityka
samorządowa przyciąga kobiety, bo jest tam większa decyzyjność, jest
mniej gry politycznej. Kobiety są bardzo konkretne i na tych niskich
poziomach polityki, które często niesłusznie otoczone są pogardą, są i
się realizują.
Jednak jest sporo kobiet, które chciałyby zostać posłankami czy senatorami i nie mogą, bo nie trafiają na listy.
Ale
bez tego lewarka parytetowego poradziły sobie i Hanna Suchocka, i Zyta
Gilowska, i Margaret Thatcher, i Angela Merkel, a także wiele innych
kobiet. Kobiety dostają się do polityki, nie musimy tego przyspieszać.
Kobiety nie są w gorszej pozycji w tym zakresie niż np. ludzie starsi.
Jeśli parytet zostanie wprowadzony, może uruchomić się lawina: skoro
kobiety mają dysponować taką protezą, to dlaczego prawa do niej nie
mają ludzie starsi albo niepełnosprawni czy inne grupy narodowościowe i
społeczne?
Czy pani zdaniem wystarczyłyby deklaracje partii o liczbie kobiet na listach?
Nie
mam nic przeciwko swobodnym deklaracjom poszczególnych partii co do
liczby kobiet na listach. To nie rujnuje prawa, tu nadal podmiotem
prawa jest człowiek. Całe nasze prawo, i słusznie, oparte jest na
prawach człowieka, czyli na prawach jednostki, a nie na prawach grup.
PAP, Informacyjna Agencja Radiowa (IAR)