Multirasowość Prince'a przejawiała się w każdym aspekcie jego płodnego życia artystycznego. Do "czarnych", funkowych inspiracji coraz śmielej dochodziła do głosu potrzeba nagrania czegoś rockowego, pochodzącego z białej tradycji. Taka synteza przejawiła się w okładce i sesjach zdjęciowych towarzyszących wydaniu kolejnego albumu, "Dirty Mind", wypełnionego funkowo-nowofalową pulsacją. Okres największych ekscesów tekstowo-wizerunkowych miały jednak w karierze Prince'a dopiero nastąpić.
Nieczyste myśli Księcia
Prince - I Wanna Be Your Lover przez abelflexes
1980 to nie tylko początek oficjalnych stosunków dyplomatycznych między Izraelem a Egiptem – to także rok, w którym Prince zaczął zakładać koszule z żabotami.
Coraz większe wyrafinowanie tekstylne zbiegło się z od dawna kiełkującym seksualnym gawędziarstwem. "Head" to piosenka o zmierzającej na swój ślub dziewicy, która, uległszy czarowi podmiotu lirycznego, oferuje mu seks oralny w myśl zasady "wilk syty, owca cała". A nie od dziś wiadomo, że wilk musiał się nasycić. Nawet za cenę pogwałcenia (sic?) norm społecznych – następny numer na płycie to "Sister", historia kazirodczych kontaktów dojrzewającego brata i dojrzałej siostry. Wszystko to w pięciuset tysiącach egzemplarzy.
Purpurowa rewolucja
Prawdziwy sukces komercyjny nadszedł wraz z albumem zatytułowanym "1999", dotykającym takich doniosłych kwestii jak zagrożenie płynące z badań nad bronią jądrową czy seks na jedną noc.
Trzy miliony sprzedanych kopii i jeden z dwóch "czarnych" wideoklipów na antenie MTV (obok "Billie Jean" Michaela Jacksona) to już sukces na skalę globalną. Sam teledysk do "Little Red Corvette" pokazuje Prince'a w błyszczącej, purpurowej kreacji, ale tu od połysku ważniejsze były rękawiczki – akcesorium, które wkrótce stanie się jego znakiem rozpoznawczym, pilnie strzeżonym artefaktem.
Jak temu okraszonemu wyzywającym – połysk ust, głęboki akcent oczu – makijażem ekshibicjoniście udało się dotrzeć ze swoim przesłaniem do milionów widzów? Tak, jak na samym początku kariery – metaforami. Tym razem uniesienia płciowe i dynamikę związku kobiety z mężczyzną ilustrują dwa słowniki: motoryzacyjny i jeździecki ("Podaj mi kluczyki / Spróbuję okiełznać twoją małą, czerwoną maszynę miłości").
Ten wilk wyróżnia się na tle innych wiecznym nienasyceniem. Wciąż było mu mało. W 1984 jego szósty album, "Purple Rain", był dopełniony filmem o tym samym tytule – siedmiomilionową produkcją o mocy wprawiania wszystkich, od fanów po grube ryby przemysłu muzycznego, w konsternację. Po pierwsze, kluczowe role obsadzono wśród samego Księcia i jego najbliższej świty – zespołu znanego jako The Revolution. Sceneria była oczywista – rodzinne Minneapolis, jako że obraz zawierał wątki autobiograficzne – ale obsada już mniej. Początkujący aktorzy, debiutujący reżyser i opowieść o wyuzdanym muzyku z niełatwym dzieciństwem okazała się sukcesem, wbrew przeciwnościom losu. Wszechobecnemu fioletowi po raz kolejny towarzyszyła motoryzacja, tym razem w postaci motocyklu, w połowie lat 80. jedynemu przedmiotowi na Ziemi, któremu uwagę podczas sesji zdjęciowych Prince był w stanie oddać. A była to uwaga absolutna – Artysta nadzwyczaj chętnie dzielił się uwagami dotyczącymi ustawienia kamer czy oświetlenia i do dziś pozostaje tajemnicą, dlaczego żaden z współpracujących z nim fotografów nie zdzielił go luksometrem.
Prince sieje zgorszenie wśród rodziców
Zasada "skandal robi prasę", wymyślona zresztą przez pierwszego menadżera Prince'a, działała bez zarzutu. Pewnego dnia małżonka przyszłego wiceprezydenta, Ala Gore'a, przyłapała swoją dwunastoletnią córkę na słuchaniu "Darling Nikki", piosenki opowiadającej o lubieżnych przygodach dwojga ludzi w pewnym zamku przystosowanym do zapewniania mocnych wrażeń poszukiwaczom przyjemności. Oględnie mówiąc nie była zachwycona potencjałem pedagogicznym tego i podobnych utworów. Tak powstało Parents Music Resource Center – organizacja zajmująca się etykietowaniem wydawnictw muzycznych zawierających treści uważane za nieprzyzwoite. Stąd wzięła się naklejka "Parental Advisory – Explicit Lyrics" obecna na okładkach wielu płyt.
Brylantyna i rozmowy z Bogiem
Sukces "Purple Rain" sprawił, że finansami Prince nie musiał się już martwić już nigdy. A kiedy balonowe ego osiąga dostęp do nieograniczonych środków, rozrasta się i w czasie, i w przestrzeni. Skutkiem tego rozrostu był Paisley Park, kompleks w Minnesocie łączący funkcje studia nagraniowego, sali koncertowej, świątyni i wystawy prince'owych eksponatów, jak wspomniane już rękawiczki czy galeria butów na obcasie we wszystkich kolorach tęczy. Studia, bo Mistrz oprócz zaspokajania libido, musiał też zaspokajać potrzebę kontroli nad dosłownie wszystkim. Świątyni, bo dziennikarze wyczekiwali tygodniami aż zgodzi się na – oczywiście nieoficjalną – rozmowę, a współpracownicy poruszali się po budynku niczym mnisi, pełni uznania i zrozumienia dla swojego Księcia.
Wraz z "Parade", kolejną płytą Prince'a będącą ścieżką dźwiękową do jego filmu – tym razem "Under The Cherry Moon" – nadeszła drobna zmiana estetyki. Włosy sprawiały wrażenie bardziej okiełznanych a feerię jaskrawych kolorów zastąpiła czerń i biel.
Do przełomu światopoglądowego doszło w roku 1987. "Czarny Album", dwupłytowe wydawnictwo pełne ciężkich, funkowych utworów zostało wytłoczone w setkach tysięcy egzemplarzy kiedy, na kilka tygodni przed oficjalną premierą Prince uznał, że nie może wydać czegoś tak mrocznego. W jego mniemaniu płyta była zła i cale nie chodziło tu o jakość. Szukając antytezy dla "diabelskiego wybryku", zamiast "Czarnego" do sklepów trafił album "Lovesexy" – afirmacyjne dzieło opowiadające o boskiej mocy... orgazmu oczywiście. Możemy tylko przypuszczać, że sprzedaż poniżej oczekiwań wynikała z niechęci właścicieli sklepów do okładki przedstawiającej nagiego artystę siedzącego na płatkach kwiatów:
Pokolenie siły znaku
Z początkiem dekady lat 90. zaczął grać ze składem
The New Power Generation. Był to, jak wszystko w świecie Prince'a, projekt całkiem na serio. Na tyle serio, że kiedy konflikt interesów pomiędzy nim a wytwórnią Warner Bros., stał się nie do uniknięcia. Muzyk na znak protestu pojawiał się na koncertach z napisem "niewolnik" na twarzy. Nie był to koniec manifestacji niezadowolenia z polityki wydawniczej. Prince porzucił dotychczasowe imię, by rozpocząć swoje ostatnie lata pod szyldem Warnera jako:
Ponieważ znaku nijak nie dało się przełożyć na język dorosłych ludzi, wytwórnia wysyłała do prasy dyskietki z czcionką zawierającą nowe "imię" Księcia, na którego zaczęto mówić
Artysta Poprzednio Znany Jako Prince. Kontrakt z Warnerem w końcu wygasł, a pierwszym aktem odzyskanej wolności był trzypłytowy album "Emancipation", zawierający między innymi piosenkę "Sex In The Summer". Perkusja w utworze zbudowana była między innymi z nagranego odgłosu bicia serca dziecka Artysty, zmarłego niedługo po urodzeniu na rzadką chorobę. Nagranie to wpisywało się w nurt uzewnętrzniania się na scenie. Mniej więcej wtedy Prince zasłynął z wymachiwania na scenie bielizną swoich kochanek, szczególnie figami
Madonny.
Książę ogłasza koniec internetu
Od roku 2000 można go już było nazywać Artystą Poprzednio Znanym Jako Artysta Poprzednio Znany Jako Prince. Powrócił do swojej oryginalnej nazwy, kiedy stał się całkowicie wolny od wszelkich zobowiązań wobec Warner Bros. Postanowił, że działalność wydawniczą oprze na Internecie, uważanym przez niego za "obiecujące medium". Po kilku albumach dostępnych ekskluzywnie w sieci powrócił na krótko do świata wielkich wytwórni, by w 2007 ogłosić nową politykę sprzedaży: najnowsza płyta, "Planet Earth", będzie dostępna wraz z niedzielnym wydaniem brytyjskiego brukowca "Daily Mail". W tym samym roku postanowił wytoczyć proces serwisowi YouTube za umieszczanie jego wizerunku i utworów bez pozwolenia.
Walka trwa do dziś, mimo że w ubiegłym roku, przy okazji wydania płyty "20Ten" nakładem innego tabloidu, "Daily Mirror", w pierwszym od lat wywiadzie Książę ogłosił koniec Internetu i zdystansował się od rozwoju technologicznego: "Te wszystkie komputery i cyfrowe urządzenia są złe. Tylko napełniają ci głowę liczbami, a to nie może być dla ciebie dobre".
Na Open'erze nie pokazujcie się z iPadami.
Mateusz Jędras