Miles Davis był nie tylko najwybitniejszym muzykiem jazzowym, świetnym trębaczem i niezrównanym innowatorem. Do dnia dzisiejszego napisano o nim i jego działalności tomy. Ciężko znaleźć wywiad z muzykiem jazzowym, który nie odwoływałby się w jakiś sposób do jego osoby. To, co rzuca się w oczy każdemu, kto przyjrzy się zespołom, do których kompletował skład, to niezwykły wprost zmysł wyboru fantastycznie uzdolnionych muzyków. Dziś można długo wymieniać listę osób, które wyrosły na artystów w "stajni” Davisa. Jedną z nich, powszechnie uważaną za jednego z najważniejszych muzyków jazzowych, a już na pewno wśród gitarzystów, jest dziś 66-letni John McLaughlin.
Miles... długo by gadać
John poznał Milesa w niecodziennych okolicznościach. Jak sam wspomina, pewnego dnia zdzwonił do niego Tony Williams, basista w zespole Davisa, którego zainteresowała gra młodego gitarzysty z Jackiem DeJonette’em na jednym z jazz sessions. Zaprosił go do wspólnego grania do Nowego Jorku, co było dla czekającego na odkrycie Anglika prawdziwą gwiazdką z nieba. Najlepsze jednak miało dopiero nadejść. W 1969 roku po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych rozpoczął grę z Milesem. Spotkanie z tak twórczym człowiekiem, stało się dla McLaughlina momentem przełomowym w karierze. Dzięki niemu mógł zaprezentować się z dobrej strony szerszej publiczności, uwierzył w swój potencjał i uzyskawszy błogosławieństwo od lidera, postanowił założyć własny zespół. Zanim jednak do tego doszło, zapisał się w historii jazzu jako ten, który w wielkim stopniu przyczynił się do jego rozwoju i pomógł Milesowi przy nagraniu kilku ważnych i przełomowych płyt, z których na wyróżnienie zasługują: "In A Sileni Way”, "Jack Johnson” i przede wszystkim "Bitches Brew”. Należy zaznaczyć, że nowy jazz-rockowy, elektroniczny styl zespołu w dużym stopniu opierał się właśnie na jego żywiołowej gitarze. John McLaughlin zjawił się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
"Naima"
Ukochana gitara
Przyszłe poczynania Johna McLaughlina nie mają znamion przypadku. Na jego muzyczną osobowość wpływ wywarło nie tylko spotkanie z Milesem. Muzyką był bowiem otoczony od maleńkości. Mama była skrzypaczką, a dom wypełniały klasyczne nagrania. Na początku mały John ćwiczył na fortepianie, by następnie zainteresować się gitarą, od której później nie można go było oderwać. Zasłuchany w popularnym na początku lat pięćdziesiątych na Wyspach bluesie, oddał się bez reszty muzyce z Delty Missisipi. Później przyszedł czas na cygańskie rytmy Django Reinharda, flamenco i pierwsze szkolne zespoły. Życie Johna przybrało na szybkości, gdy w wieku szesnastu lat jego rodzice wzięli rozwód, a on rzucił szkołę i pojechał do Londynu. Występował w kilku zespołach rhythmandbluesowych, starał się odnaleźć swój styl i skończył jako muzyk sesyjny. Czuł jednak, że nie pozwoli się ograniczyć, wybrał wolność i biedę i w 1968 roku przeniósł się do Belgii, gdzie grał free jazz. Ratunek przyszedł z Ameryki.
>
"Mediterranean Sundance"
Hinduskie inspiracje i Ogniste Ptaki
Okres hipisowski i zainteresowanie filozofią Wschodu, a przede wszystkim religią i muzyką Indii, wywarły na McLaughlina wielki wpływ. Mahavishnu Orchestra wzięła swoją nazwę od... imienia nadanego Johnowi przez jego hinduskiego guru. Zespół ten założony w 1971 roku jest dziś uważany obok Weather Report i Return To Forever za najważniejszą grupę lansującą styl fusion. Przywołajmy pierwszy skład zespołu, który zdobył uznanie krytyków i uwielbienie publiczności, obok Johna znalazł się w nim: Jerry Goldman na skrzypcach, Jan Hammer na instrumentach klawiszowych, Rock Laird na gitarze basowej i Bill Cobhan na perkusji. Do dziś z przyjemnością słucha się ich wielkich nagrań, z których najgodniejsze polecenia są płyty: "The Inner Mounting Flame”, "Inner Mounting Flame”, "Birds Of Fire”. Mimo że liczne roszady w składzie wpływały ujemnie na brzmienie zespołu, to jednak udało się McLaughlinowi stworzyć nową jakość, ożywić jazz. Będąc pod wpływem gry Jimmiego Hendriksa i muzyki Ravi Shankara, umiejętnie łączył nowoczesny jazz z rockiem, a nieraz i hinduską ragą. Mahavishnu pełniła rolę pomostu nie tylko pomiędzy jazzem i rockiem, ale także wydawała się łączyć Zachód ze Wschodem.
Gorąca piątkowa noc
John McLaughlin, posiadając niesamowitą żywiołowość i wirtuozerię, zawsze charakteryzował się twórczymi poszukiwaniami. Na szczególne wyróżnienie, oprócz wielu ważnych autorskich płyt, w których rozwija swoją wizję fusion, zasługują płyty nagrane w ramach zespołu Shankti. Mimo że ciężko brzmienie zespołu zaliczyć do jazzu, to jednak muzyka ta zapewne zachwyci wszystkich, którzy potrafią docenić muzykę hinduską podaną na europejski sposób. Nagrania zespołu były i są na pewno problematyczne dla wielu krytyków, ale i fanów gitary Anglika. Ci, którzy widzieli w nim przede wszystkim wirtuoza gitary, mogli się czuć usatysfakcjonowani nagraniami w akustycznym trio z Paco de Lucią i Alem di Meolą, których największym osiągnięciem pozostaje "Friday Night In San Francisco”, chyba najlepszy tego typu krążek ever! Nie było to jednak jedyne spotkanie w takim towarzystwie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje też jego współpraca z innymi gitarzystami: Carlosem Santaną i Larrym Coryellem. Z każdym z nich rozwijał swoje fascynacje latynoskie, w szczególności flamenco i sambę. Do tego dochodzi wiele bardzo wysoko ocenionych autorskich propozycji przede wszystkim w trio, współpraca z Milesem m.in. przy "You Are Under Arrest” czy kolejne próby reaktywowania Mahavishnu Orchestry.
Obecnie angielski gitarzysta występuje w zespole 4th Dimension, który usłyszymy na poniedziałkowym koncercie (19.05, 20.00) muzyka w Sali Kongresowej. Tym czwartym wymiarem jest oczywiście muzyka. To bowiem wymiar, w którym John McLaughlin żyje już od dawna.
Petar Petrović