Saksofonista Mars Williams, klarnecista Wacław Zimpel, basista Hilliard Greene, perkusista Klaus Kugel - każdy z tych zawodników ma pokaźny zasób doświadczeń, nasz Wacław Zimpel zaś świetnie wpasował się w wymagania kolegów i znów udowadnia, że jest dziś kluczową postacią europejskiej sceny improwizowanej, bo polska już dawno stała się dla niego zbyt wąska. Już tytuł pierwszego numeru „Four are one” (wyd. Multikulti) na ich krążku „Switchback” najlepiej pokazuje kierunek, który narzucają sobie muzycy – by w swojej imponującej oryginalności, autonomiczności stać się jednością. Ten prawie godzinny album to pochwała kolektywizmu, myślenia wspólnotowego, dawania siebie, w całości, dla innych, dzielenia się intrygującymi aspektami własnego indywidualizmu. Nie da się też nie dodać, że w takim zestawieniu talent Zimpela ukazuje nam kolejne swoje niuanse, jego gra z płyty na płytę nabiera rozpędu, jest bogatsza, pełniejsza i głębsza. „Switchback” to debiutancki krążek zespołu, który mam nadzieję, nie pozostawi nas w niedosycie – tutaj potrzeba kolejnych edycji – im szybciej tym lepiej.
Zarejestrowany w 1999 roku z Leszkiem Możdżerem, Cezarym Paciorkiem, Januszem Mackiewiczem oraz Adamem Czerwińskim album świetnego klarnecisty i saksofonisty Emil Kowalski - „Children Of Bird” – to z jednej strony hołd dla legendy jazzu – Charliego Parkera, z drugiej wspomnienie jazzmana, który mógłby zrobić jeszcze wiele dobrego dla muzyki improwizowane w Polsce. Zmarł on tragiczną śmiercią - 4 października 2008 roku – pozostawiając po sobie tę subtelną, pełną liryzmu, bluesa, melodyjności, harmonii i czystego piękna płytę. Znakomity zespół – powiedziałbym dream team – jest gwarancją, że mamy do czynienia z muzyką najwyższych lotów. Aranżacje dobrze znanych utworów Birda, brzmią świeżo, są potraktowane z polotem i wdziękiem. Dzięki Solitonowi trafia nam się wyjątkowy krążek, przy którym trudno nie zastanowić się nad naturą ludzkiego losu…
Co robi w katalogu wydawnictwa Requiem płyta z pieśniami i tańcami Béli Bartóka, Jána Levoslava Belli, Mieczysława Karłowicza i Antonina Dvorzaka? Ha, i tu leży zagadka związana z zespołem założonym przed dwoma laty przez flecistkę Annę Karpowicz - Hashtag Ensemble. Pierwsze przesłuchanie krążka „Visegrad Songs” – i już wiem, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że nie spodoba się on tym, którzy zakochani w „normalnych” wykonanych tych utworów, chcieliby przesłuchać ich innych interpretacji. Nie świadczy to jednak o słabości tego albumu – jego autorzy kierują go jednak do ludzi fascynujących się muzyką współczesną i szeroko pojętą awangardą. I jeszcze do jednej grupy, nie wiem, czy szerokiej, czy też nie – do tych co lubą w muzyce to co nowe, interesujące, choć wymagające. Hashtag Ensemble jeszcze niedawno przypominał muzykę kameralną Andrzeja Panufnika podczas festiwalu 28. Warszawskie Spotkania Muzyczne, teraz słyszę go w repertuarze zgoła odmiennym – odczytujący utwory klasycznych mistrzów we współczesny, wysoce oryginalny sposób, odwołując się zarówno do eksperymentów dźwiękowych z połowy poprzedniego wieku, jak i amerykańskiego minimalizmu. Słyszymy tu też uśmiechy w kierunku Arvo Parta i klimaty, jakby wyrwane z wczesnej twórczości Alfreda Sznittkego czy Steve’a Reicha. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie gra perkusisty Leszka Lorenta i Dariusza Przybylskiego na organach Hammonda. „Visegrad Songs” to naprawdę zakręcone tańce.
Rob Brown, Daniel Levin i Jacek Mazurkiewicz, czyli saksofon altowy, wiolonczela i kontrabas - album „Day In The Life Of A City” (wyd. Multikulti). Dwóch pierwszych usłyszałem na wydanej w 2011 roku nakładem wydawnictwa Not Two Records płycie „Natural Disorder” – to było poruszające doświadczenie, świetny duet. Roba Browna znam od lat, nie da się nie zwrócić uwagi na jego wybuchowy muzyczny temperament. To artysta, który zbierał doświadczenia od najlepszych, grał i koncertował bowiem m.in. z Cecilem Taylorem, Anthonym Braxtonem, Billem Dixonem, Reggiem Workmanem i Hamidem Drakiem. Niedawno nagrał też krążek z braciami Olesiami – i to doskonały krążek, przyznam, że jestem dumny, że dwójka naszych rodaków tak umiejętnie wkomponowała swoje umiejętności i talent w saksofonową burzę, którą Brown wytwarza wszędzie gdzie się znajdzie. Widząc jego nazwisko na krążku „Day In The Life Of A City” nie miałem żadnych wątpliwości, że znów czeka mnie ciekawa przygoda. Tym bardziej ucieszyłem się, że dwaj koledzy dołączyli do swojego zespołu Jacka Mazurkiewicza, który na niedawno wydanym krążku „3fonia - Chosen Poems” pokazał jak wiele ma do powiedzenia na swoim instrumencie. Z miejsca mnie urzekł. Teraz też nie rozczarowuje. Nietypowy skład zespołu, zaskakujące momenty, pomysłowość, urzekające, gęste linie melodyczne, trudne, wymagające skupienia kompozycje - „Day In The Life Of A City” – to dla tej trójki muzyków prawdziwy powód do dumy, a dla nas czysta przyjemność.
Miłośnicy starego dobrego jazzu, gdzie feeling, blues, swingowanie i wirtuozerskie popisy połączone są z dobrym smakiem, poszukiwaniem harmonii i „brakiem wydziwień” – mogą się cieszyć, że są jeszcze tacy muzycy jak holenderski pianista Peter Beets. Jego „Chopin Meets The Blues” (wyd. Criss Cross Jazz ) to krążek poświęcony jazzowym interpretacjom utworów Fryderyka Chopina, który zawiera interpretacje jego ośmiu kompozycji – znajdziemy tam nokturny, preludia, mazurki, walc i Fantasie Impromptu. Wiadomo – co jak co, ale muzyka Frycka była i jest wciąż przez polskich jazzmanów odświeżana, odmieniana przez wszelkie przypadki, szanowana i nie boję się napisać – kochana. Słuchałem wielu płyt z jazzowymi interpretacjami jego utworów i Leszka Możdżera i Andrzeja Jagodzińskiego i Adama Makowicza i Krzysztofa Herdzina i... długo by wymieniać. A teraz słucham trio Petera Beetsa i cieszę się. Cieszę się, gdyż potrafi on, za pomocą swojej wyrafinowanej, eleganckiej pianistyki wydobywać wszystko to, co w muzyce naszego najwybitniejszego kompozytora najpiękniejsze. Wiadomo, media lubią porównania – stąd w informacjach dotyczących Beetsa wciąż przewija się postać legendarnego Oscara Petersona. Sam holenderski pianista też nie stroni od nawiązywania do jego twórczości – a dobre wzorce przekładają się poziom jaki prezentuje zarówno na koncertach – całkiem częstych w Polsce i na krążkach – z „Chopin Meet The Blues” na czele.
Adam Bałdych-skrzypce, Piotr Wyleżoł-fortepian, Grzesiek Bąk-kontrabasWojtek Gąsior-bas, Łukasz Stworzewicz-perkusja – to Silberman Quintet i ich płyta z zagadkowym tytułem „Are you a wizard, sir?” (Azazel Productions). Dwie wielkie gwiazdy: Bałdych i Wyleżoł to najjaśniejsze punkty tego zespołu, eksplorującego granice jazzu, rocka i muzyki poważnej. Melodyjne, neofolkowe i mocno rockowe dźwięki skrzypiec, jednostajna (może nazbyt jednostajna) sekcja rytmiczna i wirtuozerski fortepian. „Are you a wizard, sir?” to rytmiczna, męska, twarda płyta. Zespół balansuje gdzieś na granicy stylów, jednak zbyt często kolejne etapy utworów są przewidywalne, nie zaskakują, choć mocno oddziałują na emocję. Silberman Quintet jest stosunkowo mało improwizującą ekipą, wszystko wydaje się nazbyt rozpisane na poszczególnych aktorów. Nie powiem, że jest to wada dla kogoś, kto lubi posłuchać mocnego grania, energetycznego uderzenia. Bałdych naprawdę potrafi wystrzelić, Wyleżoł jest mistrzem przyspieszeń, Gęsior na swoim basie wie jak „zakręcić” słuchaczem. Stosunkowo mało „nowego” dorzuca jednak do składu Bąk i Stworzewicz, którzy godzą się na pozostawanie w cieniu. Tyle, że to właśnie perkusista jest autorem wszystkich kompozycji na krążku, więc najwidoczniej na takiej pozycji czuje się najlepiej – za to na pewno należą mu się brawa – dzięki tak rozpisanym utworom mamy czystą przyjemność w słuchaniu energetycznych solówek Bałdycha i Wyleżoła.
Daktari to kolejny bardzo ciekawy polskich zespół czerpiący z tradycji żydowskiej, który powiązany jest z Festiwalem Nowa Muzyka Żydowska w Warszawie i na którym swoją koncertową premierę miał ich album „Lost Tawns” (wyd. Multikulti). Znakomity trębacz młodego pokolenia, który szlifuje swój styl zarówno w trio, jak i choćby w Nor Cold – Olgierd Dokalski, jak na lidera zespołu przystało, popycha go w otchłanie radykalnego, bezkompromisowego grania. Mocna, męska, gęsta improwizacja i do tego ocierające się o noise, twarde, proste, rockowe granie. Już wcześniejsze krążki zespołu „This is The Last Song I Wrote About Jews Vol. 1” i "I Travel Within My Dreams With a German Passport" – wywołały dużo zamieszania na polskiej scenie nie tylko zespołów awangardowych, ale i szerzej ogłólnojazzowych. Na najnowszej propozycji czuć przede wszystkim większe zgranie, większą współprace, to ju nie są wspólne występy zdolnych indywiduów – to zwarty kolektyw. O wiele większy wpływ na kształt muzyki na „Lost Tawns” ma sekcja rytmiczna a i wszyscy artyści wydają się bardziej zrelaksowani, tak jakby ocenili (i zapewne słusznie), że już swojego dowiedli, że już nie muszą się tak spieszyć. Ale wciąż fascynuje ich moc i potężne uderzenie.
Spotkanie perkusisty Tomasza Łosowskiego ze wspaniałym, doświadczonym basistą Piotrem Lemańczykiem i młodym, przepełnionym energią saksofonistą Szymonem Łukomskim. Na krążku wydanym przez Soliton wszystko co najlepsze zostało wysunięte na sam początek – krążek zaczyna się bowiem przecudnym utworem "Amhran" – Lemańczyka, który z wyjątkiem jednego utworu na płycie, jest autorem wszystkich numerów. Świetne solo na basie. Bez dwóch zdań, tego muzyka można słuchać z zamkniętymi oczami, doskonale potrafi bowiem malować dźwięki, tworzyć ujmujące obrazy. Drugim utworem na tej pięćdziesięciominutowej płycie, który od razu wpadł mi w ucho jest "Mantra" autorstwa Szymona Łukowskiego – dźwięki jego saksofonu płyną spokojnie, wtapiając się w uroczyste, szeleszczące dźwięki perkusji lidera, wspomaganego przez miękkie, miłe dla ucha struny kontrabasu. Trzy głosy przenikają się tworząc jedną płaszczyznę, wijąc się, konstruując piękne złożone budowle, by następnie znikać, jak po uderzeniu fali, która zmiata ujmujące piaskowe arcydzieła. Było i już nie ma. Ale nie na krążku „Tomasz Łosowski Acoustic Trio”, tu bowiem jeden utwór przechodzi płynnie w kolejny, dopełniający, kontynuujący zaczętą opowieść. Płyta dla romantyków i wszystkich wrażliwych dusz.
Michał Walczak – gitara elektryczna, Michał Rorat - fortepian, Paweł Surman - trąbka, Bartek Bednarek - gitara basowa, Frank Parker – perkusja – poznajmy nowy zespół BlackBird, poznajmy też ich pierwszy krążek…. „BlackBird” (wyd. Multikulti). Skoro już opanowaliśmy pisanie nazwy grupy łącznie, to teraz dodajmy, że na tej prawie godzinnej płycie nie znajdziemy utartych standardów, ale ciekawe, rozbudowane kompozycje, a i cały album prezentuje się jako spójna całość z trzema repryzami. Muzycy zwierzają się, że pozostają pod czarem twórczości takich gigantów jak: Keith Jarrett, Tomasz Stanko, Marcus Miller czy Miles Davis i że czerpią też z dorobku młodego pokolenia – jak choćby Roberta Glaspera i Christiana Scotta. Posłuchajmy takiego „Funderality” – pulsujące dźwięki fortepianu i partia dęciaków, później swoje do tej sentymentalnej historii dodaje Michał Walczak na gitarze elektrycznej, podsumowuje zaś sekcja rytmiczna, z mocnymi, miarowymi uderzeniami Franka Parkera. Jest tu i fusion i „skandynawski podmuch” – BlackBird stara się utrzymać równowagę między tymi dwoma granicami, ale nie czuję tu zbyt dużej przestrzeni wolności, wszystko jest zbyt dobrze rozpisane, wyłożone na tacy. Przypominają mi się przy tym stare kawałki Weather Report… z wszelkimi plusami i minusami ich muzyki.
Mieczysław Burski