Nie da się nie przypomnieć, że jego duety z Timem Bernem już zapisały się złotymi literami w historii jazzu. Na „Out of the Blue” (wyd. Multikulti) właśnie wspólne granie Bernsteina i Ducreta stanowi ozdobę tego krążka, pozwalają oni sobie bowiem na momenty szaleństwa, są ogniem, który nie słabnie przy o wiele bardziej stonowanej, podążającą raczej w poszukiwaniu harmonii niż jej niszczenia sekcji rytmicznej. Leniwe „Down to the Carrefour” jest chyba tego najlepszym przykładem – to dzięki ich zasłudze mamy tu do czynienia z czymś, co moglibyśmy nazwać „esencją skandynawskości”. Frywolne „Kibrick” i jeszcze bardziej „Mlezker” prowadzą nas wprost do „News from the front” – chyba najlepszego kawałka na krążku, gdzie jesteśmy świadkami znakomitej „dyskusji na argumenty” Bernsteina z Ducretem. Później znów relaks. Szkoda tylko, że muzykom zabrakło pomysłów, gdyż wypełnili swą grą zapełnili jedynie połowę płyty. Szkoda, bo 40 minut upływa jak 5!
Hera – czyli: Zimpel, Postaremczak, Wójciński, Szpura, do tego gitarzysta Raphael Rogiński i grający na lirze korbowej Macieja Cierlińskiego i ich wspaniałe „Seven Lines” (wyd. Multikulti)! To dopiero wysmakowany krążek! Jest to zapis koncertu, jaki miał miejsce podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej w 2012 r., z gościnnym udziałem Hamida Drake’a – jednego z najwybitniejszych perkusistów sceny avant-jazzowej i muzyki improwizowanej. To właśnie jego pojawienie się na trzecim albumie Hery zrewolucjonizowało brzmienie zespołu, mało bowiem jazzowych perkusistów ma tak bogate doświadczenia w przenoszeniu na ten instrumentu tradycji innych kultury. A tu – Drake – bierze słuchacza pod ramię i oprowadza po niuansach kultury karaibskiej, indyjskiej, afro-kubańskiej i tybetańskiej. Nie zapominajmy, że cały właściwie zespół dobrze czuje się w etnicznych rytmach, które potrafi tak ponaginać, że wychodzi z tego, w połączeniu z ich improwizatorskimi umiejętnościami, nowa jakość. Nie wszystkim musi jednak taka muzyczna podróż podpasować, oskarżenia o muzyczny misz masz są jak najbardziej uzasadnione. Ciężko jednak odciąć się od tak ciekawych źródeł, nie czerpać z nich garściami, w szczególności jeśli wie się gdzie szukać i rozumieć ich znaczenie. Świetnie prezentują się dwa duety: Szpura z Drakem i Postmarczy z Zimpelem. Ci pierwsi potrafią tworzy pulsując „życie” z dźwięków wytworzonych na swoich instrumentariach, drudzy zaś „przekrzykują” się i starają się „sprowadzić do parteru”. Te muzyczne zapasy stanowią o ozdobie krążka.
- Wybrałam do tej płyty utwory z ostatnich pięciu lat. To bardzo długi czas i dużo inspiracji zarówno tych muzycznych, jak i życiowych. Płyta jest różnorodna, dzięki czemu każdy z odbiorców może znaleźć na niej odrobinę siebie – zwierzała się w radiowej Czwórce Olga Boczar. Na jej debiutanckim krążku „Little Inspirations” znajdziemy piosenki o trudnych chwilach, życiowych problemach, różnych ludziach, których spotykamy na swojej drodze, marzeniach… Za muzykę odpowiadają m.in. saksofonista Radek Nowicki, grający na pianinie, obsługujący elektronikę i akordeon Jan Smoczyński, basista Wojciech Pulcyn a także flecistka - … Olga Boczar. Oprócz bowiem talentu wokalnego, który już teraz stawia ją w pierwszym rzędzie najlepszych polskich wokalistek jazzowych, Olga Boczar potrafi też z pasją grać na flecie i świetnie wkomponowywać się w klimaty proponowane przez kolegów. Muzyka, choć w żadnym bądź razie nie można jej uznać za stricte jazzową, to jednak mocno odwołuje się do tych tradycji, sporo tu popisów dęciaków, a i wymienieni artyści zadbali o to, „by było ambitnie”. Mamy tu i chórek, i sporo popu łączonego z folkiem, podlewanego soulem, groovem i elektroniką. Szczerze, uważam, że Pani Olga lepiej by zrobiła idąc ścieżką jazzowych dam z przeszłości. Tego wciąż u nas brakuje, za często polskie wokalistki jazzowe i „jazzowe” tylko z nazwy, stopniowo lądując gdzieś w okolicach prostego, czy wręcz prostackiego popu i beatu. Mam nadzieję, że nie spotka to tej młodej i utalentowanej wokalistki i że będzie się dalej starała celować w bardziej ambitnego słuchacza.
Przyznam, że słuchając albumu „Szpilman” (wyd. Multikulti) jest mi trochę wstyd. Wstydzę się za polskich artystów, nie tylko muzyków, ale i ludzi na co dzień pracujących w kulturze, w szczególności tej przez duże „K”. Jak bowiem wytłumaczyć, że potrzeba takiego Uriego Caine’a – wspaniałego amerykańskiego pianisty jazzowego – by przywoływać twórczość giganta pianistycznego i kompozytorskiego, a przy tym wielkiego Polaka – Władysława Szpilmana. On potrafił się zakochać w jego kompozycjach i to nie tylko tych najbardziej znanych i przedstawić w tak wspaniałej, oryginalnej formie, a my nie? Jestem przekonany, że znakomita większość tematów przywołanych przez wspomnianego Caine’a i jego dwóch równie utalentowanych towarzyszy: basistę Ksawerego Wójcińskiego i perkusistę Roberta Rasza - jest szerszej publiczności zupełnie lub mało znana. Program czerpiący z twórczości Szpilmana, którego twórczość swojego czasu rozsławił film Romana Polańskiego „Pianista”, powstał jako projekt specjalny na Tzadik Poznań Festival 2013. Caine tworzy zaś płytę, przed którą nie można przejść obojętnie: mieszanka stylów, roztropny wybór tematów, zgrabne potraktowanie charakterystycznych dla muzyka motywów, no i wyrafinowana gra całego tria, pozwalają w pełni cieszyć się tą wyjątkową płytą. „Nie wierzę piosence", „Sto lat”, „Do widzenia, Teddy” – w każdym z tych kawałków artyści chcieli ukazać mnogość twarzy swojego bohatera – i to się udało! A na koniec prawdziwie wysmakowana wisienka na torcie „Szpilman Fantasy”, czyli przepiękne rozmuzykowanie się w całości, na bazie niczym nieskrępowanej wolności.
Kto wpisał się na „Zmowę grania” (wyd. My Music), czyli trzecią płytę zespołu Kreszendo? Przypomnijmy ta ekipa to: Adam Niedzielin - instrumenty klawiszowe, Marek Olma - perkusja, wibrafon, Jacek Królik – gitara, Grzegorz Piętak - gitara basowa, kontrabas, Leszek Szczerba – saksofon. Na ich najnowszym krążku wspierają ich następujący goście: wokaliści Krystyna Stańko, Kuba Badach i Tomasz Kukurba, a także Tomasz Kudyk – trąbka, Sławomir Berny - instrumenty perkusyjne, Tomas Celis Sanchez – conga i Edee Dee – scratch. Jak sami widzimy –album ten to bynajmniej nie ascetyzm i umiarkowanie, ale wprost przeciwnie, gorący, rozbuchany piec pomysłów i idei, z którego wylewa się po brzegi nieprzerwana fala funkowej improwizacji. Powstały przed dwunastoma laty zespół przechodził różne koleje losu, zmieniał nazwę, rozpadał się, ale ostatecznie znów się skleił. Wyzywającą, czerwono-czarna okładka współgra z energetycznymi, melodyjnymi i wielobarwnymi utworami zawartymi na krążku. Mamy do czynienia z jazzem przewidywalnym, stawiającym na stosunkowo łatwy i miły dla ucha przekaz, który może zainteresować też osoby na co dzień unikające muzyki improwizowanej, w szczególności, że mogą też czerpać przyjemność z interesujących wokali.
- Lubię działać na rzecz całego zespołu, nie zawsze muszę być z przodu. Dlatego chętnie robię krok w tył i skupiam się na akompaniamencie w ramach sekcji rytmicznej – tłumaczy Kinga Głyk, wyjaśniając w ten sposób, czemu na swojej debiutanckiej płycie tak rzadko stara się solowymi ekspresjami przykuwać ucho słuchacza. Nie zależy jej na autopromocji? To dziwne, tym bardziej, że mówimy o muzyku, który ma dopiero 18 lat – a jest to wiek, w którym często się wydaje, że należy robić wszystko, by pokazać swoją oryginalność i nietypowość – na wszelkie możliwe sposoby. „Rejestracja” (wyd. GAD) to, jak wspomniałem, pierwszy album młodej artystki, która swoją przygodę z gitarą basową rozpoczęła w wieku 12 lat grając w rodzinnym Głyk P.I.K Trio ze swoim tatą Irkiem (wibrafon) i bratem Patrykiem (perkusja). „Rejestracja” to trzech wokalistów: : Jorgos Skolias, Natalia Niemen, Jnr Robinson, a obok lidera także wspomniany Irek Głyk, który oprócz wibrafonu gra też na perkusji i wspaniały pianista Joachim Mencel (piano fender, hammond). Do tego dochodzi jeszcze raper Mirek „Kolah” Kolczyk. Muzyka na krążku przepełniona jest funkowymi rytmami, miłymi dla ucha melodiami, sporą dozą optymizmu, dowcipu i taneczności. Kinga Głyk, jak na 18 lat przystało, przechodzi dzięki niej w wiek dorosły, kiedy to jako muzyk już nie może liczyć na taryfę ulgową. Czy stać ją na to, by wyfrunąć z rodzinnego gniazda i realizować się w zupełnie innych konfiguracjach? Słuchając jej mądrej i pełnej ekspresji gry na „Rejestracji” nie mam co do tego wątpliwości.
W 50-tą rocznicę śmierci wielkiego amerykańskiego wokalisty i pianisty jazzowego – Nat King Cole’a - natrafiamy i na polski hołd mu złożony. O to, by przypomnieć jego wspaniałe kompozycje i podkreślić, jak wielki wpływ wywarł on na jazz i muzykę rozrywkową w ogóle, zadbali Maciej Miecznikowski & Krzysia Górniak. Ich krążek „Tribute to Nat King Cole” (wyd. DUX) to doskonały przykład na to, jak w kameralnej atmosferze na dwie gitary i wokal opowiedzieć kilka pięknych historii. „Mona Lisa”, „Route 66”, „When I Fall In Love” – warto sobie przypomnieć te zachwycające numery i choć nie słyszymy fortepianu, to okazuje się, że pełna pasji gra Miecznikowskiego i Górniak świetnie wpasowuje się w klimat tych kawałków. Na krążku tej świetnej dwójce muzyków towarzyszą Paweł Pańta - kontrabas, Adam Lewandowski - perkusja i Atom String Quartet.
Ciężko pisać o Meadow Quartet bez odwoływania się do ich bardziej utytułowanych i rozpoznawalnych konkurentów ze sceny łączącej muzykę klezmerską z jazzem – czyli Bester Quartet i Kroke. Marcin Malinowski – klarnet, klarnet basowy, Michał Piwowarczyk – altówka Piotr Skowroński – akordeon i Jarosław Stokowski – kontrabas, zostali wsparci na najnowszym, drugim krążku zespołu „The Erstwhile Heroes” (wyd. Multikulti) przez litewskiego perkusjonalistę Tomasa Dobrovolskisa. Pomiędzy dynamicznym, wprost tanecznym, przepełnionym energią i pasją „A Mystery Tour” a spokojnym, melancholinym, „The Prophesy” jest cała paleta barw i klimatów, w które odpowiedzialny za kompozycje Marcin Malinowski wraz z kolegami dokłada kolejne klezmerskie melodie, stopniowo dorzuca do rozgrzanego pieca z pomysłami kolejne podszepty, które sączą mu się do głowy, gdy jego koledzy dwoją się i troją, by dać z siebie więcej i więcej. Dwa wymienione powyżej zespoły są rozpoznawalne w międzynarodowym świecie muzyki jazzująco klezmerskiej, Meadow Quartet, którego debiutancką płytę wydało Multikulti jest na najlepszej drodze, by do nich dołączyć. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że muzycy ci umiejętnie wzbogacają swoją grę o odwołania do współczesnej kameralistyki i muzyki filmowej – co może prawdopodobnie poszerzyć grono miłośników ich twórczości.
"U źródła samej muzyki, każdorazowo leży czysta improwizacja: ani forma, ani struktura, ani żaden z pojawiających się elementów nie podlega wcześniejszym rozważaniom." – jak widzimy, a po włożeniu płyty do odtwarzacza i naciśnięciu play – też słyszymy – klarnecista Piotr Mełech, wiolonczelista Fred Lonberg-Holm, pianista Witek Oleszak i perkusjonalista Adam Gołębiewski stawiają sprawę od razu jasno. Wchodzimy, nagrywamy, dziękujemy i wychodzimy – koniec, kropka, bez poprawiania, bez przerabiania – można powiedzieć: czysty spontan. Na „Divided by 4” (wyd. Multikulti ) znajdujemy dziewięć improwizacji – a muzycy nie bawili się w nadawanie im wymyślnych tytułów lub tytułów – kluczy – po prostu, spotkanie czterech muzyków i cieszenie się wspólnym granie. Jak wyszło? Różnie, czasami rzeczywiście – wciąga nas wir dźwięków, gubiących się melodii, jesteśmy świadkami brutalnej walki, twardej, męskiej rywalizacji, która koniec końców nie prowadzi do nokautu, ale przyjacielskiego uściśnięcia dłoni i przejścia do wspólnego podążania jednym tropem. Są też mielizny, momenty monotonne, nudnawe, gdy czujemy podszept, by posunąć wskaźnik trochę do przodu i sprawdzić, co też z tego wszystkiego ostatecznie wyszło. „Divided by 4” trzeba przede wszystkim pochwalić za odwagę, a sam krążek stanowi dowód, że czysta wolność na takich zasadach, jakie postawił przed sobą zespół, to możliwość poszerzenia granic, przełamania utartych struktur, ale też niebezpieczeństwo wejście na złudne terytoria, gdzie czai się kicz i bezpłodna próba stworzenia czegoś przy braku do tego odpowiednich środków.
Mieczysław Burski