Pamiętam z serialu z dzieciństwa zdanie, jakie babcia wypowiedziała do kosmity Alfa: - Jak nie masz nic miłego do powiedzenia, to się nie odzywaj. („I dlatego nigdy nic do mnie nie powiedziała”). W tym miejscu mogłabym właściwie zakończyć tę recenzję. Ale ujmijmy sprawę inaczej – po co wydawać płytę, skoro nie masz nic ciekawego do zagrania?
Przypomnijmy tym, którzy nie pamiętają. KOCHAŁAM zespół The Strokes. Padałam, ku oburzeniu czytelników, na kolana, recenzując na pięć maksymalnych gwiazdek ich drugi album „Room On Fire”. Nazywałam ich Królami Rocka na długo zanim, o ironio, pojawili się Kings Of Leon. Dwa zrobione wywiady, jedenaście koncertów. Setki odtworzeń ich płyt. I każde słowo z „Is This It”, ich wielkiej debiutanckiej płyty, wciąż znane na pamięć. Wielka, noworockoworewolucyjna miłość. I to oni ją skończyli, wybierając się na długie wakacje. Zejście ze sceny w znakomitym momencie, po trzech równych płytach, było dla Strokes świetną opcją, by skończyć ten pięcioletni romans z publicznością w wielkim stylu.
Dlaczego więc po pięciu latach wracają? Ponoć granie w kapeli jest "najfajniejszą rzeczą na świecie" i się za tym stęsknili. Wiedzą co mówią, próbowali wszystkiego. Karier solowych, życia rodzinnego, sławy, prochów, uciekania w stany depresji, nonszalancji, arogancji. Wszystkiego co pozwoliłoby określić, kim jesteś, gdy nie jesteś z The Strokes. Zespołu, o którym kiedyś mówiliśmy, że „zmieni twoje życie”.
Od tego zaczęłam moje myślenie o „Angles” ich wyczekanej, czwartej płycie. Czy ona może zmienić czyjeś życie? Czy to jest jeszcze ta skala emocji, która każe ci szarpać dziury w spodniach, kraść stare t-shirty chłopaka i postawić na głowie pół życia, byle pojechać na jeszcze jeden ich koncert? Czy są to numery o mnie, o tobie, o nim i o niej, o tym, że dziewczyny przychodzą i odchodzą, chłopaki nie wiedzą czego chcą, świat cię nie rozumie, ani ty świata, pewnie za dużo pijesz i generalnie nie masz pomysłu na to, co chcesz robić i do tego jesteś cholernie znudzony? To kiedyś dawali nam Strokes. Nie oszukujmy się, nie były to pokoleniowe manifesty. Ale to była ścieżka dźwiękowa która towarzyszyła nam, gdy wchodziliśmy w XXI wiek. A przede wszystkim: w dorosłość.
Może to kwestia czasów (ten album ukazuje się dziesięć lat po ich przełomowym debiucie) ale dziś ta płyta nie funkcjonuje już w żadnym kontekście. „Pokolenie” to sobie, co najwyże,j w czterdziestotysięcznym tłumie krzyczy: your sex is on fire. Rock’n’roll przestał być modny, nastolatki wolą się kochać w wampirach niż w chłopcach z gitarami. Dzieciaki przeżywają swoją młodość tak jak trzydzieści lat temu, w dyskotekach i klubach, a nie na koncertach. To zresztą dało się odczuć, gdy w zeszłym roku byłam na dwóch występach "reaktywowanych" (straszne, straszne słowo - myśleliśmy, że będzie dotyczyć tylko Deep Purple, nie?) The Strokes. Średnia wieku wynosiła nie 17, a raczej 27 lat. No i dopadł nas ten wstydliwy szał sentymentu przy „Last Nite” i „Modern Age”. Normalnie, dinozaury.
Mieli więc dwa wyjścia: Nagrać płytę dla nostalgicznych staruchów albo zrobić kolejną rewolucję. Stanęli w pół drogi. Singiel „Under Cover Of Darkness” zapowiadał stylistykę "back in 2004". To typowy numer Strokesów, z charakterystycznymi ‘szarpanymi’ gitarami i jakby wymuszonym śpiewem Juliana. No i obowiązkowo - chwytliwym refrenem. Tak samo łapie jeszcze kolejny murowany singiel „Taken For A Fool”. I gdyby zrobili całą taką płytę, skończyłoby się na tym, że pomarudzilibyśmy: "łeee, to wszystko już było", a w skrytości z zachwytem nucilibyśmy te numery.
Oni jednak podeszli do sprawy ambitnie. To jest najbardziej "inna" ze wszystkich płyt The Strokes. I najmniej w tym procesie ewolucji naturalna. Kto zna solową płytę Juliana Casablancasa, nie powinien być zaskoczony. The Strokes, podobnie jak Jules, poszli w stronę efektów i zabawek z lat osiemdziesiątych. W do bólu nieskomplikowanym dotąd świecie The Strokes pojawił się plastik. O ile „Two Kinds Of Happiness” - zaczynające się jak, nie przymierzając, The Cars - broni się świetną melodią, to takie „Games” spokojnie mogłoby się znaleźć na ścieżce dźwiękowej „Powrotu do przyszłości”. A nie oszukujmy się: nic co brzmiałoby dobrze w 1985 roku, nie może brzmieć dobrze dziś. I nie zachwyca mnie też to, że jedyny pomysł, jaki mieli na podkolorowanie swojego brzmienia, już dwa lata temu został wykorzystany przez Yeah Yeah Yeahs, Bloc Party czy Editors. Ci, którzy kiedyś pokazywali jak ma się grać, dziś grają tak, jak zagrali już inni.
Największy problem tego albumu leży jednak gdzie indziej. Jest nim, słyszalny w prawie każdym momencie niewiele ponad trzydziestominutowej płyty, brak jakiejkolwiek sensownej siły sprawczej, by to wszystko ciągnąć. „Ciągnąć” to zresztą najwłaściwsze tu słowo - dokładnie to robią te wszystkie nudne kompozycje: dłużą się niemiłosiernie. The Strokes zbudowali swoją sławę napieprzając w instrumenty ze wszystkich sił, wywalając z siebie cały "teenage angst", przerabiając go na krótkie, zgrabne, trafiające prosto w punkt numery. „Reptilia”, „The Way It Is”, „Hard To Explain”, „New York City Cops” - przykłady można mnożyć. Na tej płycie pojawia się zwrot dotąd u nich właściwie niespotykany: midtempo.
Momenty dramatyczne na „Angles” to te, w których prawdopodobnie o dramaturgię chodziło. Ballady (!) „Call Me Back”, “Metabolism” i „Life Is Simple In The Moonlight” są potwornie bezbarwne i temu zespołowi naprawdę niepotrzebne. Nie wiem, co oni zamierzają z nimi zrobić na koncertach, gdzie wciąż jeszcze – szczęśliwie – wraca duch dawnego żywego zespołu. Na płycie mogłyby być co najwyżej momentem uspokojenia przed burzą. Ale tu nie ma nic: spokojne wody aż po horyzont...
To jednak złudny spokój. Wiem, że album zbiera bardzo dobre recenzje. I pewnie, że lepiej żyć w świecie z The Strokes niż bez nich. I fajnie, że mówią już o kolejnej płycie. I dobrze, że dziennikarze kolejny raz nakręcają się na tę nowojorską zblazowaną piątkę i że komercyjny rock to znów coś więcej niż stadionowi giganci pokroju Foo Fighters czy Muse. Ale w tej radości, że wrócili, dobrze zapytać: z czym. W świecie AD 2011, wyrafinowanych produkcji Radiohead i pełnego przepychu zacięcia Arcade Fire, komercyjnych zagrywek Kings Of Leon, popowych gwiazd - Adele i Lady Gagi, byłoby świetnie mieć jeden zespół z okładek największych magazynów muzycznych, który po prostu gra prostą muzykę. To była tajemnica ich fenomenalnego sukcesu 10 lat temu. I dziś, gdy znów takiej muzy brakuje, byliby bezkonkurencyjnymi mistrzami gatunku.
Kolejny raz sprawdza się jednak stara prawda, że najprostsze rzeczy osiągnąć najtrudniej. Szczególnie piątce tak silnych i tak mocno spierających się w studiu osobowości. A może po prostu tylko raz w życiu ma się ten czas, kiedy wszystko jest tak nieskomplikowane. I owo życie, i muzyka…
Tak czy inaczej, kwestia "Take It Or Leave It" tym razem jest bezdyskusyjna. Czas wstać z kolan.
Anna Gacek