Dziś słowa ""klawisz" - poza kontekstem więziennym - używamy najczęściej jako pogardliwego synonimu dla syntezatora. W 1963 roku, gdy Robert Moog zaprezentował światu pierwszy model skonstruowanego przez siebie instrumentu, takie skojarzenie nikomu nie przyszłoby jednak do głowy. Ówczesne syntezatory - słusznie nazywane także "studiami muzyki elektronicznej" - były gigantycznymi, skomplikowanymi urządzeniami do generowania dźwięku, na których konstrukcję i posiadanie pozwolić mogły sobie tylko zasobne ośrodki badawcze albo korporacje technologiczne. Nazywanie ich instrumentami byłoby równie absurdalne, co pomysł wprowadzenia ich seryjnej produkcji.
Wyzwanie to podjął nowojorski inżynier, przez przyjaciół i muzyków na całym świecie nazywany po prostu Bobem. Bezpośrednie sterowanie napięciem prądu umożliwiło generowanie dźwięków w czasie rzeczywistym, a wprowadzenie tradycyjnej fortepianowej klawiatury uczyniło z syntezatorów Mooga koncertowe instrumenty, równie praktyczne, co gitara albo fortepian.
Ale sprawniej nie zawsze oznacza szybciej. Przyjazne syntezatory Boba miały o wiele mniejsze możliwości brzmieniowe od swoich ociężałych poprzedników i redukowały wszelkie futurystyczne wizje muzyki elektronicznej do tradycyjnych skal i melodii. Co więcej, w przeciwieństwie do fortepianu, były to instrumenty jednogłosowe, więc nie dało się na nich nawet zagrać solidnego akordu.
Twórcy muzyki eksperymentalnej szybko zaczęli odsądzać poczciwego Mooga od czci i wiary. Pokochała go natomiast międzynarodówka psychodelicznie zorientowanych rockmanów i jazzmanów, przed którymi Bob otworzył wrota zupełnie nowego dźwiękowego uniwersum. I tak w pod koniec lat 60. narodził się "elektroniczny pop", co jeszcze na początku tej samej dekady brzmiałoby jak oksymoron. Do nieśmiertelnej klasyki gatunku należy utwór pod wiele mówiącym tytułem "Popcorn", skomponowany w 1969 roku przez niejakiego Gershona Kingsleya, a spopularyzowany kilka lat później przez, specjalizującą się w coverach, grupę Hot Butter.
A propos klasyki, kompozytorem, który bodaj najwięcej zrobił dla popularyzacji syntezatorów Mooga, był... Jan Sebastian Bach. Pobrzmiewający groteską, ale też pionierską zuchwałością album "Switched On Bach" - nagrany w 1968 roku przez zaprzyjaźnionego z Bobem Waltera Carlosa - to najlepiej sprzedająca się (ponad pół miliona egzemplarzy) płyta z muzyką lipskiego kantora w historii.
W latach siedemdziesiątych "opatentowana" przez Mooga popularna muzyka elektroniczna zaczyna nabierać rumieńców i wypracowywać własną specyficzną estetykę, coraz mniej mającą wspólnego z klasyką, rockiem i jazzem. W szczególności zakochani w moogach Teutoni, jak Klaus Schulze czy legendarna grupa Kraftwerk, kładą podwaliny pod całkiem współczesne stylistyki ambient, techno czy electro.
Robert Moog, choć nie był ani genialnym wynalazcą, ani wybitnym muzykiem, wywarł kluczowy wpływy na rozwój muzyki XX wieku. W gruncie rzeczy był po prostu świetnym konstruktorem i businessmanem - chyba jedynym, który otrzymał nagrodę Grammy za dorobek życia (1970). Trudno byłoby go przy tym nazwać rekinem businessu, skoro już w 1977 roku - po krótkim okresie prosperity - zmuszony był sprzedać swoją firmę. Interesy prowadził, co prawda, niemal do końca życia, a na początku nowego stulecia odzyskał nawet prawo do sygnowania swoich instrumentów... własnym nazwiskiem, ale prawdziwej fortuny nigdy się nie dorobił. Zmarł w 2005 roku po kilkuletniej chorobie.
Co po sobie zostawił? Przede wszystkim grono zagorzałych wyznawców, którzy "antyczne" moogi traktują niczym XX-wieczne stradivariusy. Należą do nich muzycy Stereolab, Radiohead czy Beastie Boys. Nazwisko Mooga zapisało się w historii muzyki równie wielkimi zgłoskami, co Stockhausena albo Lennona.