Ciężko sobie wyobrazić, w jakich warunkach powstawał album kolaboracyjny Jaya-Z i Kanyego Westa. W końcu ego każdego panów z trudem mieści się w jednym pomieszczeniu. Podobno cały projekt kilkakrotnie wisiał na włosku, a jego zamknięcie było odsuwane w czasie. Ostatecznie jednak udało się.
Udać się musiało. Obaj artyści są dziś uosobieniem słowa "sukces". Jay-Z ze swoimi albumami do szczytu listy Billboardu docierał 11 razy. Młodszemu koledze udało się to już 5-krotnie (na szczyt docierał każdy jego krążek, poza debiutanckim "The College Dropout" z 2004 roku). West przewyższa za to Jaya pod względem ilości nagród Grammy – zgarnął już 14 statuetek, czyli o jedną więcej.
"Watch the Throne" już w pierwszym tygodniu rozeszło się w 436 tysiącach egzemplarzy – w czasach zmierzchu muzyki sprzedawanej na fizycznym nośniku to ilość astronomiczna.
Obaj artyści są także tytanami pracy. Z jednej strony to klasyczni hip-hopowcy – nie ukrywający słabości do pieniędzy i przepychu. Z drugiej: zaprzeczają temu stereotypowi zaskakująco często. Jay-Z okazał się utalentowany również jako biznesmen, projektant mody czy filantrop. West nie ogranicza się do formuły "rymy + bity" i chętnie wykorzystuje multimedia, współpracuje z muzykami pochodzącym z zupełnie innych światów, choćby z folkowym pieśniarzem Justinem Vernonem (znanym jako Bon Iver), a także interesuje się modą. Jest również zaprzeczeniem wyobrażenia o stosunku hiphopowców do kobiet: wcale nie otacza się kształtnymi seksbombami, lecz, jak przyznają znajomi rapera, kobietami oryginalnymi, zdolnymi sprostać jego własnemu ekscentryzmowi.
Współpraca między panami zaczęła się w 2000 roku. Wtedy 23-letni West po raz pierwszy podjął się produkcji piosenki ("Hovy"). Rok później Jay-Z wydał swój najlepszy jak do tej pory album "The Blueprint". Kanye West wyprodukował wtedy cztery kluczowe dla tego krążka utwory: "Takeover", "Izzo (H.O.V.A.)", "Heart of the City" i "Never Change". Dzięki udziałowi w "The Blueprint" wzmacniała się marka Kanyego jako producenta. W 2004 postanowił spróbować sił jako samodzielny twórca. "The College Dropout" było debiutanckim krążkiem Kanyego Westa.
Do współpracy w studiu z Jayem-Z Kanye powrócił w 2008 roku. W tym samym czasie opublikował swoją najbardziej medialną produkcję, album "My Beautiful Dark Twisted Fantasy". Epicki - zawierający odwołania do różnych dziedzin sztuki, a także filmu - krążek otrzymał w prestiżowym serwisie Pitchfork maksymalną ocenę, 10.0. Albumowi towarzyszył także półgodzinny film, z którego wykrojono teledysk do piosenki "Runaway". Płyta okazała się też największym jak do tej pory sukcesem komercyjnym Westa. "Fantasy" dotarło do szczytu zestawienia albumów nie tylko w USA, ale także na innych największych rynkach muzycznych: Kanadzie, Australii i Wielkiej Brytanii.
Ten sukces spowodował, że dla Jaya-Z stał się równorzędnym partnerem. Stąd już tylko krok był do kolaboracji. Początkowo mówiło się o mniejszym formacie, ale, jak przystało na dwóch chorobliwie ambitnych twórców, w końcu zdecydowali się oni na opcję pełnowymiarową – płytę "Watch the Throne".
Lista producentów "Watch the Throne" jest na prawdę imponująca: RZA (z legendarnego składu Wu-Tang Clan), The Neptunes, Q-Tip z Tribe Called Quest oraz cała masa mniej znanych, ale bardzo szanowanych w środowisku twórców. Wsród innych gości projektu znalazła się m.in. wokalistka r’n’b Beyonce Knowles (która z Jayem-Z tworzy celebrycką parę numer 1) oraz jeden z największych raperów tworzących na przecięciu rapu i r’n’b, The-Dream. Prawdziwy Dream Team...
Pokazać się na płycie Kanyego Westa i Jaya-Z to nie byle prestiż. Ale sława obu raperów-instytucji wykracza daleko poza muzykę. Magazyn "Forbes" uznał "Hovę" za 15. najbardziej wpływową postać showbiznesu. W tym samym zestawieniu kilkanaście pozycji niżej uplasował się Kanye West. Obaj panowie znani są ze wspierania kampanii wyborczej Baracka Obamy. Jay-Z zalicza się nawet do wąskiego grona przyjaciół amerykańskiego prezydenta.
Obaj muzycy załapali się też spokojnie do rankingu "Time’a" na najbardziej wpływowych ludzi na Ziemi. Jednocześnie daleko im raczej do politycznej poprawności. Szczególnie Kanye West ma niewyparzony język: zdarzyło mu się nawet publicznię zbesztać młodziutką piosenkarkę popową Taylor Swift – w czasie wręczenia nagrody MTV za najlepszy teledysk wtargnął na scenę i, w obecności wokalistki, powiedział, że nagrodę powinna dostać... Beyonce.
West nie boi się mówić, co myśli o kolegach z branży, raperach. Chętnie krytykuje ich homofobię, tak rozpowszechnioną w środowisku hiphpowym. Stąd zresztą wzięły się podejrzenia co do jego orientacji seksualnej. W końcu jego twitter to prawdziwy festiwal kontrowersji.
Ideologia sukcesu, zgodnie z oczekiwaniami, przedostała się na "Watch the Throne". Nie jest wielkim zdziwieniem, że tematyka wspólnego krążka raperów obraca się wokół problemu sławy, przerostu ambicji, bogactwa i materializmu. Co rusz słuchacze mają do czynienia ze wzorcowym przykładem rapowych przechwałek na temat stanu konta. Tę charakterystyczna dla hip-hopu konwencję widać też w teledysku (wyreżyserowanym zresztą przez legendarnego twórcę wideoklipów, Spike’a Jonze’a), w którym panowie podpalają Maybacha. Sam Kanye West potwierdza, że w muzyce interesuje go jedno – dogonienie samego Króla Popu Michaela Jacksona: - Jakoś tak jest, że cokolwiek robię, przed oczami staje mi Michael i automatycznie się do niego porównuję.
Nieskończona ambicja - tego, zarówno Kanyemu jak i Jayowi-Z, odmówić nie można...
pk