Trójkowa opowieść o zespole R.E.M. kończy się na wydanej pod koniec 1994 roku płycie "Monster". W 1995 roku grupa z prowincjonalnego miasteczka Athens ruszyła w gigantyczną, zaplanowaną na 4 kontynentach, trasę koncertową. Po raz pierwszy w karierze grupa doświadczyła statusu mega-gwiazdy, o którym wiedzieli co nieco choćby jej znajomi z zespołu U2. Po raz pierwszy R.E.M. grali na stadionach i w salach koncertowych dla dziesiątek tysięcy widzów. Również płyta "Monster", naładowana pełnymi gitarowych przesterów potężnymi rockowymi piosenkami świetnie sprawdzała się w takich warunkach. Zespół podzielił się swoimi przemyśleniami na temat natury sławy, pieniędzy oraz 15-letniej drogi artystycznej.
- Dość powszechnie i błędnie uważa się, że zespół R.E.M. jeszcze w kwietniu grał w pizzeriach, a maju w halach na 20 tysięcy osób. Nie było tak. – przypomina wokalista Michael Stipe. - Wszystko postępowało naprawdę stopniowo. Jeśli chodzi o nasz sukces, o jego dzisiejszą skalę, nic stało się błyskawicznie. Granie dla 20 tysięcy osób nie było dla nas takim szokiem, jak wszyscy sądzą.
Gitarzysta Peter Buck wyraził natomiast nostalgię za czasami koncertów w klubach dla kameralnej publiczności: - Widziałem Bruce’a Springsteena grającego dla 20 osób i U2 dla może setki widzów. A potem widziałem ich grających dla 60 tysięcy ludzi. I wolałem ich w wersji klubowej. Nie mówię, że na stadionie byli gorsi, ale to już nie było to samo. Trudno jest być spontanicznym. Zmieniamy nasze set listy co wieczór, dodajemy wciąż nowe piosenki, staramy się wciąż ekscytować publiczność, ale za nami już trasy klubowe. Trochę mi żal tamtej klubowej spontaniczności, koncertów dla 100-200 osób. Wszystko ponad to, to jest już po prostu rockowy show. Musieliśmy się pożegnać z intymnością. Przywitaliśmy za to histerię. W klubach nikt na nas tak histerycznie nie wrzeszczał. Tam tylko klaskali. A teraz dostajemy zupełnie inny rodzaj energii. Myślałem o tym, jak ostatnie przeciskałem się przez tłum histerycznie reagujących ludzi. Ci sami ludzie mogą się jutro od nas odwrócić. Czasem dołuje mnie to, że reagują na nas dokładnie tak samo, jeśli zagramy koncert średni i jak bardzo dobry. Wiemy, kiedy gramy świetnie, ale wiemy też, że oni tak tego nie czują.
Zespół w połowie lat 90. miał już na koncie kilka globalnych przebojów takich jak "Losing My Religion" czy "Everybody Hurts". Muzycy jednak twierdzą, że wciąż nie wiedzą, jak się pisze przeboje. – Wie to z pewnością Michael Jackson, ale my nigdy nie wchodziliśmy do studia z myślą, jak napisać hit. Mieliśmy po prostu dużo szczęścia.
R.E.M. mimo milionów sprzedanych płyt nie zmienili ustalonej na początku lat 80. zasady dzielenia się po równo pieniędzmi z tantiemów za piosenki. - Wiecie co zawsze niszczy zespoły? Ego i kasa. Nasze ego i tak są duże, po co nam jeszcze inne problemy. Byłby duży kłopot z ustaleniem, kto w jakim stopniu przysłużył się w powstaniu kolejnych utworów. To naprawdę zespołowa praca. Jeden ułożył partię gitary, drugi melodię. Michael napisze do niej tekst – tłumaczy Mike Mills. - Jeśli Bill Berry przyniesie piosenkę, ja ją na pewno zmienię. Każdy chce umieścić swoją piosenkę, choćby była najgorsza, na płycie i na singlu. Są albumy, na których niektórzy z nas nie napisali żadnej piosenki. Ale jest to informacja nieistotna.
Posłuchaj historii R.E.M. w sześciu odcinkach przedstawionych przez Piotra Metza w trójkowej audycji "Historia Muzyki Rozrywkowej":
R.E.M.: Może nie jesteśmy najlepszymi muzykami świata, ale mamy niezły gust
Jak hartowało się R.E.M.
Najlepiej skrywana tajemnica amerykańskiego rocka
R.E.M. na londyńskim bruku
R.E.M. : Nie wiemy, jak się pisze przeboje, mamy po prostu szczęście
Michael Stipe zostaje mężem Courtney Love i jedzie na wakacje z Morrisseyem
(kow)
Aby odsłuchać całej opowieści muzyków, kliknij w ikonę dźwięku znajdującą się w boksie "Posłuchaj".