Wszyscy byli ciekawi, jak wypadnie pierwszy po kilku latach przerwy koncert Stonesów. Wcześniej, po niezliczonych kłótniach, muzycy w zasadzie zakończyli karierę, jednak ostatecznie ruszyli w trasę.
W 2012 roku Mick Jagger opowiadał w wywiadzie w "Myśliwieckiej 3/5/7" o tym, jak oswaja się z publicznością i miejscem, w którym ma zagrać. - Kiedy jesteś już na scenie, widzisz jakieś pięć tysięcy osób. Dalej to już tylko tłum nie do zidentyfikowania - mówił. - Mam kilka swoich trików. Lubię wychylić się podczas koncertu supportującej grupy i podglądać naszą publiczność. Wtedy jest jeszcze światło dzienne, mogę zobaczyć ich twarze. Takie rozpoznanie - dodał.
Książka-biografia na 50-lecie The Rolling Stones >>>
Koncert The Rolling Stones w Londynie na żywo oglądał Piotr Metz. - Jestem pod wielkim wrażeniem. Zrobili rzecz niezwykłą. W ogromnej, przytłaczającej sali, mieszczącej osiemnaście tysięcy osób, zagrali koncert, na którym czuliśmy się jak w małym klubie - relacjonował ze stolicy Anglii.
Wszystko zaczęło się od tłumu bębniarzy, którzy przeszli przez widownię, wybijając rytm samby, a na twarzach mieli maski znanego już z okładki płyty goryla. Potem były już same niespodzianki.
- Zaczęli od piosenki, którą dostali kiedyś w prezencie od Beatlesów, "I Wanna Be Your Man" - opowiadał dziennikarz muzyczny. - Patrzyłem trochę zaniepokojony na twarze Ronniego Wooda i Keitha Richardsa. Myślałem, że może pokłócili się przed koncertem, bo w ogóle się nie uśmiechali. Okazało się, że panowie bardzo koncentrują się na tym, żeby wszystko dobrze brzmiało i gdzieś od trzeciego utworu, którym był "Paint It Black", były już tylko uśmiechy.
Ta atmosfera udzieliła się wszystkim. - To grali ludzie, dla których muzyka była i jest treścią życia - podsumował Metz.
(usc/mk)