Umówmy się - wydanie przez Wacława Zimpla kolejnej płyty to wystarczająca informacja dla fanów jego twróczości, by z miejsca ją zamówić. Czym jest jego najnowszy krążek wydany przez Multikulti? Może zacytujmy: "Saagara to tak naprawdę pięciu uznanych wirtuozów i dwa muzyczne światy, które spotykają się na jednej scenie. Światy te, to staroindyjska muzyka karnatycka, charakteryzująca się niezwykle wysublimowanym systemem rytmicznym i melodycznym oraz muzyczna tradycja Europy - tak ta komponowana, wywiedziona z muzyki klasycznej, jak i improwizowana, wywodząca się z jazzowej tradycji". Widzimy więc, że muzyka ta adresowana jest do miłośników etno jazzu - tego posiadającą długą tradycję nurtu improwizacji (jak choćby: Don Cherry, Alice Coltrane, Pharoah Sanders, Archie Shepp, Art Ensemble of Chicago), który wciąż, choć znajduje się na obrzeżach głównego nurtu - pociąga, pozwala odkrywać inne, często niezwykle odległe muzyczne źródła i... edukuje. Zimpel to wspaniały muzyk, nie dość, że jego wirtuozerska gra na klarnecie nie pozwala się oderwać słuchaczowi ani na sekundę, to ma on też zdolność łączenia ludzi - tworzenia niecodziennych projektów.
Takim jest właśnie Saagara, gdzie towarzyszą mu najwybitniejsi muzycy hinduscy młodszego pokolenia. Z nimi to Zimpel stara się łączyć dwa, jakże odmienne, choć, jak się później okazuje, mające wiele wspólnego kulturowe światy. Wirtuozerskie popisy, granie na granicy zatracenia, pasja, ekspresyjność - "Saagara" - to potężna dawka etnojazzu - Zimpel rozumie kulturę Indii, jej tradycje, nie stara się ich zmieniać, dopasowywać, czy do swoich gustów, czy polskich słuchaczy - on staje się ze swoim klarnetem częścią tego tworzywa - płynnego, jak magma, żywiącego się nowymi pomysłami - a tych mu nigdy nie brakowało.
Dlatego też po przesłuchaniu "Saagary" można śmiało przerzucić się na kolejny krążek, na którym znajdziemy połączenie muzyki Wschodu z Zachodem. Na "Green Light" (wyd. Multikulti) spotkamy założyciela grupy Bang on a Can All-Stars, czerpiącego z balijskiego nurtu gamelan, muzyki afrykańskiej, klasycznej i jazzu świetnego klarnecistę Evana Ziporyna, współpracownika takich tuzów jak choćby: Zorna, Zakira Hussaina, czy Kronos Quartet, świetnego gitarzystę Gyana Riley'a, a także realizującego się w skrajnie odmiennych projektach perkusistę Huberta Zemlera, przez lata zbierającego doświadczenia ze skrajnie odległych muzycznych światów – od free jazzu, muzyki współczesnej, world music, rocka i bluesa, a nawet popu, grywanego w zespole Natu. Ten zróżnicowany kolektyw zgrabnie porusza się pomiędzy wieloma tradycjami, choć znajdziemy tu bardziej wyważone proporcje - muzyka Wschodnia to inspiracja, a nie "chleb powszechny", jak na wyżej omawianym albumie. Ozdobą płyty są kompozycje Ziporyna i znakomite duety obu klarnecistów - którzy nie dość, że się świetnie rozumieją, uzupełniają, to jeszcze ich wspólna gra jest wielobarwna, przepełniona niuansami i odcieniami. Cały zestaw zgrzytów i popiskiwań prezentuje też Riley, który choć nieraz spychany jest przez wspomnianą dwójkę na drugi plan, to jednak umiejętnie broni się przed zmarginalizowaniem. Udaje się to też dysponującemu pokaźnym repertuarem Zemlerowi. "Green Light" to płyta bogata brzmieniowo, do której wkład kompozytorski wniósł każdy z muzyków.
Piotr Matusik Quartet to oprócz grającego na fortepianie lidera zespołu trójka ciekawych muzyków: Jakub Chojnacki - saksofon tenorowy, Dariusz Ziółek - gitara basowa i Adam Buczek – perkusja. Z czym przychodzą? Z interpretacjami muzyki jednego z najgenialniejszych pianistów jazzowych wszechczasów - Chicka Corei. Czy zespół wyszedł z tego pojedynku na tarczy? Ciężko powiedzieć, muzyka Corei to jedna z wielkich tajemnic jazzu – wielopomieszczeniowy pałac, w którym kryje się mnóstwo dziwów i cudów – czasem ciężko się w tym wszystkim połapać. Taki choćby "Now He Sings, Now He Sobs" z 1968 roku to jedno z dzieł, o których można by napisać całkiem sporych obojętności esej – a i to by mogło nie wyczerpać tematu. Czemu więc na swoją debiutancką płytę, młody i jeszcze niedoświadczony, choć bardzo utalentowany pianista wybrał tak ciężki i wymagający materiał? I jeszcze postanowił utkać z niego coś, co by mówiło też o jego artystycznym ja? Zapewne Matusik lubi wyzwania. Zapewne chce szturmem wykazać się, że należy się z nim liczyć. “Tribute to Chick Corea” to właśnie takie wspinanie się na Everest – gdzieś w oddali migoce się szczyt, ale przed jego zdobyciem jeszcze daleka droga. Tak, zespół młodego pianisty pokazał klasę, zdał egzamin, a sam krążek da wiele przyjemności zarówno fanom Corei jak i maistreamowym wyjadaczom. Choć słyszałem sporo bardziej wciągających i opracowanych z większym kunsztem reinterpretacji jego twórczości. Zobaczymy, w którym kierunku teraz podąży autor “Tribute to Chick Corea”.
Nie będą ukrywał, że każda kolejna płyta Sławomira Jaskułke to kolejna perełka w mojej kolekcji. Jest to pianista, który rzeczywiście zasługuje na określenie wybitny i oryginalny – bo jeśli nie on, to kto? Jego twórczość jest rozpoznawalna, delikatnie rozszerza granice improwizacji, bez nadmiernego rozbuchania stosuje ciekawe techniki i potrafi przykuć uwagę słuchacza. - W muzyce istotne są założenia i punkt wyjścia, które dla każdego artysty są nieco inne. Mną zawładnęły harmonia i kompozycja. Nad tymi elementami sporo pracuję i one nie dają mi spokojnie spać. Najkrócej mówiąc – harmonia to niekończąca się przygoda z układaniem dźwięków w odpowiednio brzmiący sposób, a kompozycja zmusza do powściągliwości i pokory wobec muzyki i jej historycznego kontekstu – mówi Jaskułke o swojej najnowszej płycie „ON”. Chociaż znany jest z realizowania się w różnych układach (jest choćby twórcą projektu “Chopin na pięć fortepianów”, prezentowanego premierowo na EXPO 2010 w Shanghaju), dziś najlepiej czuje się w projektach solowych i w trio. Na „ON” prezentuje się wraz z basistą Maxem Muchą i perkusistą Krzysztofem Dziedzicem – gra dynamicznie, nieraz mocno, zdecydowanie i choć trafiają się u niego ballady – jak choćby „Mary” – to czuć jednak, że swoją pracę najlepiej realizuje, gdy całemu zespołowi braknie już tchu. Podobnie wyglądają jego koncerty – ekspresyjność i hipnotyzująca pasja – Jaskułke bada harmoniczne ramy, tworzy wciągające struktury, wymyślne, niejednoznaczne… Wielkie brawa!
„<About love> to oparta na subiektywnej wykładni muzyczna ilustracja wybranych odcieni miłości, będąca zaproszeniem do niczym nieskrępowanej podróży w świat związanych z nimi osobistych wspomnień i projekcji” – tak o swoich dziełach mówi Łukasz Pohl - samouk w zakresie kompozycji, muzyk. Minimalistyczna, nawiązująca zarówno do twórczości Satie, jak i Cage’a czy Parta, głęboko uduchowiona muzyka, delikatna, oszczędna, nieraz ascetyczna – ma wyrazić największą z ludzkich emocji – miłość, a raczej jej wszystkie odcienie… Wielkie wyzwanie stanęło przed młodym, ledwie 27-letnim Grzegorzem Rudnym, który zderzył się z konglomeratem jakże sprzecznych emocji. „About love”, wydawnictwa RecArt, to płyta, która może spodobać się zarówno miłośnikom klasyki, jazzu, jak i osobom, które na co dzień nie gustują ani w jednym ani w drugim gatunku. Działa Pohla noszą zagadkową ponadczasowość, są zwiewne, ulotne, a przy tym – podobnie jak to ma miejsce w przypadku właśnie Satie – pozostają w głowach, nie dają się wymazać codzienności.
W takim repertuarze wielkiemu Stanisławowi Soyce jest najlepiej! Nie zmienię zdania, nawet jeśli jego miłośnicy będą mi przypominać jego poprzednie projekty i płyty, gdzie doskonale realizował się też w innych gatunkach muzycznych. Kolejne przesłuchania "Swing Revisited" utwierdzają mnie, że jego wejście w świat swingu z połowy XX wieku i przypomnienie utworów, które wyszły spod pióra Duke'a Ellingtona, Cole'a Portera, Raya Charlesa, Barta Howarda czy Victora Younga - to był więcej niż doskonały pomysł. Po tym, jak artysta usłyszał szwedzko-duńską orkiestrę bigbandową Rogera Berga na koncercie w Warszawie, a później przyłączył się do nich na jam session, wiadome było, że współpraca ta musi być kontynułowana. I stąd znakomite "Swing Revisited", stąd powtarzane przeze mnie w nieskończoność zawarte na nie choćby: "My Funny Valentine", "Fly Me To The Moon" lub "When I Fall In Love". Bez przesłodzeń, zbędnej, nadmiernej melancholii - po męsku, z gracją i pasją - Soyka jest wielki!
Czy coś komuś mówi zespół El Greco? Przyznam się, że mi nic, do czasu, gdy zobaczyłem kto go tworzy. A mamy tu przede wszystkim znakomitego pianistę Joachima Mencla i fantastycznego wokalistę Jorgosa Skoliasa. Ekipę uzupełniają Dj Krime, Andrzej Święs i Harry Tanschek. Debiutancka płyta „Sing cuckoo” może rzeczywiście budzić zdziwienie osób przyzwyczajownych do tego, że Mencel to synonim dobrego i to romantycznego mainstreamu. A tu niespodzianka! Na krążku znalazło się bowiem 8 utworów wokalno – instrumentalnych jego autorstwa oraz 2 instrumentalne - które są owocem jego muzycznych poszukiwań zabierających go w różnorodne rejony muzyczne świata. Stąd odwołania do wielu muzycznych stylów, jak choćby rocka, rytmy afrykańskie, hymny angielskie, negro spirituals, blues, ragtime, czy chilloutu... „Sing cuckoo” to też niebagatelna poezja, o której, jak mówi lider zespołu, została wykorzystana po to, by "uszlachetnić" jego muzykę. Stąd na wydawnictwie znajdziemy takie wielkie nazwiska jak choćby: Wild, Kochanowski, Norwid . W interpretacji Skoliasa ich dzieła brzmią świeżo i atrakcyjnie także dla młodego pokolenia.
Do miłośników starego, dobrego mainstreamu należy adresować zaś krążek "Contemplation", na który Mencel gra z takimi tuzami, jak: Janusz Muniak – legenda polskiego jazzu, wielki muzyk, tegoroczny zdobywca Złotego Fryderyka za całokształt działalności, Willem von Hombracht – wybitny kontrabasista z Saint Louis, oraz Harry Tanschek, niezwykle aktywny i doświadczony muzycznie perkusista z Wiednia. Ten międzynarodowy zespół dostarcza tego, co jazzfani wyrośli na Milesie i Trane lubią najbardziej - ciekawych, wciagających i charakterystycznych interpretacji doskonale znanych standardów. Obok nich na krążku znalała się jedna kompozycja Muniaka - trochę mało, szkoda, że nie udało się zmieścić większej liczby oryginalnych utworów, ale nie ma co narzekać. Poziom płyty, jej melodyjność, harmoniczność i niebagatelne rozwiązania, które stosują artyści, powinny wystarczyć. Poziom daleki od przeciętności, ale umówmy się - "Contemplation" to nie krążek, o którym myśli się dniami i nocami.
veNN circles to projekt zainicjowany przez Gerarda Lebika i Piotra Damasiewicza, w ramach którego do improwizowanych sesji zapraszani są twórcy muzyki eksperymentalnej, poszukującego jazzu i sound artu. Na płycie wydanej nakładem Bocian Records znalazła się rejestracja sesji z portugalskim perkusistą Gabrielem Ferrandinim, który współpracował na całym świecie z free jazzmanami. Ich wspólna gra to muzyka dla osób, które poszukują radykalnie odmiennych form muzycznych z wykorzystaniem nietypowych dźwięków, tworzenia wyszukanych, a ulotnych struktur, jakże dalekich od tego, co określamy jako jazz. Wysoko posunięta sonorystyczna preparacja instrumentów i metalicznych obiektów oraz adaptowana do potrzeb improwizacji elektronika zapewne nie spotka się ze zrozumieniem licznych słuchaczy free jazzu. Damasiewicz podąża drogą w jednym kierunku, niebezpieczną, wyboistą i, w moim odczuciu, bez światełka w tunelu.
Podobnie "odrzucająca" przeciętnego miłośnika improwizacji jest też płyta "Rimbaud", czyli spotkanie Mikołaja Trzaski, Michała Jacaszka i Tomasza Budzyńskiego. "Rimbaud to muzyczny trójnóg o drapieżnym instynkcie elektro- freejazzowo-punkowym. To trzy osobowości - trzy wektory - trzy różne dynamiki. Każdy podąża po innej trajektorii" - czytamy w opisie. Rzeczywiście mocna muzyka, bezkompromisowa, interesująca się jedynie własnym ja i - zakładam - nie licząca się zbytnio ze słuchaczem. Płyta "Rimbaud" to porządna porcja muzyki improwizowanej łączącej się z elektroniką i z wokalnymi eksperymentami. Trzaska znów wyje, ryczy, pokrzykuje i piszczy - Jacaszek i Budzyński dostosowują się do jego groźne i surowego stylu gry. W efekcie otrzymujemy krążek ciężki w odbiorze, choć oryginalny, nieprzystępny, choć, zapewne, dla miłośników totalnego free - czarujący.
Mieczysław Burski